Розширений пошук Розширений пошук

ROK SZEŚĆDZIESIĄTY TRZECI 1861-1864


ZOE (Ilustracja z r. 1861)
ZOE (Ilustracja z r. 1861)

WIECZÓR WIGILIJNY (Ilustracja z roku 1863)
WIECZÓR WIGILIJNY (Ilustracja z roku 1863)

„Dziś po raz pierwszy zapytuję się w duszy: Kto jestem i dlaczego jestem? Czym artystą i apostołuję dla ludzi u Bóstwa, czy dla Bóstwa u ludzi?! To zapytanie, aczkolwiek zdaje się na oko li tylko należące w zakres myśli, jest jednakże tak ważne, że odpowiedź na nie losami mymi pokieruje, bo dziś dla jednego drugie poświęcić muszę. Dwóch tych pojęć w jedno połączyć nie mogę, bo wówczas stałbym się tem w duchu, czem jest zwykle w sferach zetknięcie się dwóch przeciwnych prądów, to jest wichrem, albo jeśli porównamy to Z prądami wody — wirem, ciągle obracającym się wkoło, a stojącym na miejscu! A mnie stać nie wolno — ja lecieć i porywać muszę. Więc czemże właściwie jestem? Apostołem dla ludzi u Bóstwa—to wówczas występuję jako człowiek, a człowiek w najpiękniejszem pojęciu tego wyrazu, i modlę się za Bracią u Boga. Dla tej myśli poświęcam sumienie albo swoich powierzonych, już mi nie wolno, bo to nie ludzkie, to pogańskie! A jeżeli ja apostołuję u ludzi dla Bóstwa, czy mi wolno siebie, swoich, wraz Z ich czeladką, poświęcić dla niego? Czy mi wolno zaprzeć się człowieczeństwa? Od rozwiązania tych zagadek zawisła przyszłość moja — ani na jedno, ani na drugie odpowiedzi nie znalazłem jeszcze — ale oddam się losowi memu: gdzie on mnie pokieruje — tam pójdę, bo w fatalizm tym razem wierzę!" 

Do takich oto zagadnień i sformułowań dociera duch artysty, wyszedłszy ongi w dzieciństwie jeszcze z założeń samokrytyki, pielgrzymując przez lata młode po drogach zbożnego doskonalenia się w sobie.

A my dziś — po dniach wielu i po latach wielu — zamyśliwszy się nad tym fragmentem spowiedniczym, próżnobyśmy się kusili o zrozumienie słów, gdybyśmy wpierw ich nie zestawili z historycznym tamtej epoki czynem.

Osobliwością bowiem czasów, w których żył Grottger, było to, Że Słowo dusz wybranych stawało się Ciałem narodowego bytu. Rozmodlona w ekstazach ideału myśl — siła fatalna — wcielała się w pokolenie i w aniołów przerabiała młodzież polską. Wszystko, co było żywemu romantyzmowi „na nic”, a tylko w śmiertelnie piękną koronę zdobiło czoła natchnionych — teraz oto miało z kwiatu poetyckiego rozwinąć się w płód — w krwawy płód ofiary roku sześćdziesiątego trzeciego. Romantyzm napisał swój testament — mieli się teraz Z narodu ofiarować wykonawcy testamentu. Ten przedziwny, jedyny może w dziejach, poza pochodem krzyżowym dzieci, związek słowa z czynem pełnił się w ówczesnej społeczności polskiej w ewangelicznej prostocie wypadków. Na wykonawców owego najwznioślejszego, jaki zna poezja ludzka, ślubu, ofiarowali się w istocie najmniejsi z narodu — maluczcy. Wśród rzemieślników, małych urzędniczków, głodem przymierającej młodzieży szkolnej, wśród wygnańców szerzył się duch poświęcenia — szli, by nie wrócić; walczyli, by nie zwyciężyć — oddawali się losowi swemu, nic odeń nie żądając, wierząc tylko w jego siłę fatalną.

„Gińmy razem!” wołali, spragnieni tej krwawej komunji. Było w duszach polskich tak, jak gdyby błogosławieństwo jakieś zagrobowe tę garstkę męczeńską zamieniło w chleb i wino, w ciało i krew odkupienia i nakarmiło głodne rzesze narodu. Tak czuli sami, nieomylnie sercem widząc przyszłość, — tak my dziś ich rozumieć musimy wbrew bezwzględnym sądom historji. Stawali się arką przymierza między dawnemi a młodemi laty, nie historję, ale pieśń wcieloną tworzyli, dla przyszłych walk i dojrzewań byli hymnem natchnienia, narodowi ukazali głąb własnej duszy, że w siebie musiał uwierzyć i starszeństwa swego za miskę soczewicy nigdy już nie będzie mógł sprzedać…

Gdzie i kiedy zadzierżgnął się pomiędzy Grottgerem a społecznością związek ten nierozerwalny, ślub tak ścisły, że miał się stać w tych latach wyrazicielem jej doskonalszym, historjozofem roku sześćdziesiątego trzeciego, jakiego po nim dotąd nie było? 

Że nawet nie jeżdżąc do kraju, z krajeńi żyć było można w najściślejszem obcowaniu — wiemy o tern aż nadto z tamtej epoki, kiedy to w Petersburgu i w Paryżu, w Berlinie i Genui, w stepach sybirskich i w dworach litewskich młodzież polska o jednem myślała, marzyła, tęskniła, — Prawdziwie, śluby takie tkwią bez porównania głębiej, niż je, za anegdotycznym biegiem życia idąc, wyśledzić można. Wiemy wraz Z innymi, że Grottger w Wiedniu znał się Z kołami młodzieży rewolucyjnej, i nietylko polskiej, że w otoczeniu jego najbliższem nie brakowało owych tajemniczych postaci, owianych urokiem „misji poufnych” , że potem brał udział i w sprawie nabywania i przesyłania broni do kraju, znał się z emisariuszami, komisarzami, komitetowymi i t. p. Znał osoby, odgrywające w powstaniu rolę dość znaczną, jak Alf Szczepański i Ludwik Kubala, a zapewne znał i wielu innych. Nie sądzę wszakże, by tu właśnie szukać należało pobudki do tego, co miał niebawem stworzyć.

STUDJUM (1861)
STUDJUM (1861)

ŻYDZI
ŻYDZI

TRZY STANY
TRZY STANY

BŁOGOSŁAWIEŃSTWO
BŁOGOSŁAWIEŃSTWO

PIERWSZA OFIARA
PIERWSZA OFIARA

WDOWA
WDOWA

LUD W KOŚCIELE
LUD W KOŚCIELE

ZAMKNIĘCIE KOŚCIOŁÓW
ZAMKNIĘCIE KOŚCIOŁÓW

Podczas kiedy kraj cały, od śmierci Mikołaja odetchnąwszy wolniej, rozżarzał i niecił w sobie siły mierzone na zamiary i kolejno od westchnień, deklamacyj, śpiewów, modłów, zdążał do — Ofiary — duch wybranych odprawiał również taką pielgrzymkę. 

W Grottgerze widzieliśmy od dawna niepowszednią żądzę wy pięknienia moralnego — sąd nad swemi przewinami surowy, żal za nie pełen skruchy.

I tu tkwiła rękojmia jedności między duszą zbiorową a duszą artysty. Grottger-dziecko, rysujący zamek Krakusa — Grottger młodzieniec, malujący Szkołę szlachcica — Grottger-zmężniały, przed oczyma duszy jasnowidzący Warszawę — to ciąg nierozerwalny przemian jednej i tej samej istoty moralnej. Niemasz tu przełomów i teatralnych punktów zwrotnych — jest nieustający lot ducha w to samo słońce ideału na coraz potężniejszych skrzydłach. 

Tak samo wyrastał z siebie samego mały Julek, od mglistych śnień i bajronicznych smętków, od wizji barwnej szlachetczyzny zdążając ku wyżynom Króla Ducha.

Tutaj więc młodzież narodu, poręczająca czynem tamte natchnie nia, pacholęctwo wybranych, żarte tęsknotami, młodość ich górna i chmurna, poczucie klęsk i wiara w zwycięstwo — wszystko to razem splatało się w węzeł nierozerwalny, niepotargany — gdzie? — przed oczyma nasampierw dusz, nie zniżających lotu, potem — w akcie ofiary.

Kiedy zaś Grottger formułuje w świadomości własnej zagadnienie, któreśmy przytoczyli na początku rozdziału — to w życiu już je rozwiązał przedtem — w akcie ofiary. Cały los nietroszczącego się o nic poza swym talentem artysty, cała tak zwana przyszłość — owa błyszcząca nędza kompromisów — wszystko to, wszystko w życiu już — poza nim. I tembardziej rozrzewniają nas te słowa — tak podobne do najczystszych akordów czucia w listach Słowackiego do matki — że artysta zapisuje je jako zapytanie wtedy (w roku 1865), gdy już życiem wpierw przyniósł na nie odpowiedź. — Czyż nie tak samo było przed kilku laty, kiedy żalił się sam na siebie i przyrzekał sobie na piśmie poprawę, a już przed tern dojrzał, wypiękniał i streścił się w ukończonem dziele?

Zapytuje siebie Grottger, „czy będzie apostołował u Bóstwa dla ludzi, czy u ludzi dla Bóstwa" — poprzysięga sobie w znajomych nam Z czasów Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego wyrazach, że mu w miejscu „stać nie wolno — że lecieć i porywać musi", że mu „swoich powierzonych opuszczać nie wolno". —Jest w tych słowach treść tego samego nakazu moralnego, który był „siłą fatalną" tamtych poetów i który jemu, jak im, wyznacza naczelne wśród pokolenia miejsce.

I on, jak oni, widzi przed sobą cudowną, objawioną ziemię czystej sztuki — ale w rubieże jej, jak i oni, nie wejdzie sam egoistycznym rzutem „talentu" — jeno pielgrzymować ku niej będzie, prowadząc „gromadkę powierzonych sobie", z nią zespolony na dolę i niedolę własnych przeznaczeń.

Jest w tym punkcie kulminacyjnym świadomości największych naszych twórców jakieś wielkie dla sztuki przykazanie. Genjusz jakiś polskiego pojmowania twórczości zrywa się stąd i prowadzi nas może w wielką przyszłość. Ani to „sztuka dla sztuki" w rozumieniu kunstmistrzowstwa, usprawiedliwiającego egoistyczną samotność twórcy, ani to sztuka na służbie użyteczności społecznej w rozumieniu tych, którzyby twórcę chcieli uczynić zegarmistrzem dobrobytu ludzkiego. Nie pierwsze — gdyż związki ze społecznością nie narusza, nie drugie, gdyż społeczność sobie, a nie siebie społeczności poddaje — iście „polska organiczna idea piękna" — polska i piękna.

Coś w rozmachu tych największych dusz naszych przypomina gest rzucającego się wpław przez morze, czy przez zastępy nieprzyjaciół, husarji — jakieś poetyckie powtórzenie wzlotu na Samossierę — wzlotu przeciw nadziei zwycięskiego.

I Grottger, ruszający na taki szturm ideału z zupełną, wspaniałą pogardą dla wszystkiego poza tym szturmem — we własnej karjerze, czy w hierarchji sztuki — jest jeszcze raz rówieśnikiem wielkich romantyków polskich.

Tak więc tkwi rękojmia jedności duszy artysty i duszy zbiorowej — w tern, że pierwsza zrywała się z własnej woli ku przodowaniu drugiej — po dawnemu, w myśl „polskiej organicznej idei piękna", sformułowanej dotąd jedynie — w dziełach.

Mówi Ujejski, sam tak bliski duchem tych ludzi i tej epoki:

„Grottger był artystą, t. j. miał duchową siłę; Grottger był dobrym synem Ojczyzny, t. j. obracającym tę siłę na jej pożytek". Formuła prosta dla serc prostych, stanowiąca najzupełniej wyraźnie przejście od pracy powszedniej do bohaterstwa lub natchnienia.

I Grottger istotnie, nie odrywając się od swego ilustratorskiego stolika, przeszedł od pierwszej do drugiej i rozpoczął swoje apostolstwo „od ludzi do Boga". Ten sam ołówek, którym zarabiał na chleb, stał mu się teraz orężem — jak owe kosy robocze stawały się bronią w „rękach zgrzebłych od pługa" — przez proste osadzenie ostrza ku górze. 

I powstała w ten sposób pieśń pierwsza poematu grottgerowskiego — któremu zaś tytuł dać można Rok sześćdziesiąty trzeci — powstała Warszawa.

Treść Warszawy wysnuł Grottger od pierwszego do ostatniego kartonu z wypadków wstępnych, które stanowiły historję lat poprzedzających powstanie. Wypadki te w pragmatycznem rozumieniu epoki były przygotowaniem roku sześćdziesiątego trzeciego — ze stanowiska jednak ideowego są one bodaj czy nie kulminacyjnym punktem egzaltacji uczuć, treść samą tamtej epoki stanowiącej. To był w życiu narodowem jakiś Wielki Tydzień, poprzedzający odrodzenie. Kiry żałobne, rozmodlone tłumy po kościołach, stacje cierpienia na skrzyżowaniu ulic, dni jakieś zaduszne, w które naród wspominał świętości swoje i chwały, mieszanie się społem wszech stanów i wieków, wychodzenie z drobną dziatwą na śmiertelne procesje — wszystko to tak bardzo podobne było do owych chwil przedrezurekcyjnych, po których Chrystus — zbywszy się w męce pozorów doczesności — objawiał przed wiekami boski pierwiastek człowieka. Tu naród równem wysileniem woli zwlekał Z siebie wszelką przypadkową czy historyczną zaśniedziałość kasty, rasy, przesądu, słabości i odrętwienia i jawił oczom świata — niepokonaną, nieśmiertelną, bo na woli odrodzenia opartą swą istotę. Jak gdyby szedł za przykazaniem poety:

O Polsko l póki ty duszę anielską
Będziesz więziła w czerepie rubasznym,
Póty kat będzie rąbał twoje cielsko,
Poty nie będzie twój miecz zemsty strasznym,
Poty mieć będziesz hienę na sobie
I grób — i oczy otworzone w grobie
Zrzuć do ostatka te płachty ohydne,
Tę Dejaniry palącą koszulę,
A wstań, jak wielkie posągi bezwstydne,
Naga — w Styksowym wykąpana mule,
Naga — nagością żelazną bezczelna
Niezawstydzona niczem — nieśmiertelna!

Tak powstać pragnął naród i tak powstawał — odrodzony, jednający się, spłacający krzywdy historyczne wydziedziczonej braci, a jakby „płachty ohydne“ szlachetczyzny naprawdę zedrzeć z siebie chcący — ubrany w czarny strój żałoby, dla wszystkich równy.

By zwyciężyć, w ludzkiem rozumieniu rzeczy, brakło mu tylko owych „rąk z piorunów”, których mu życzył poeta, gdyż ręce miał bezbronne i z kajdan drętwiejące. By zwyciężyć jednak niemoc własną, najsroższego wroga i bezduszną pychę barbarzyńców, nad nim się pastwiących — prawdziwie, dość miał w sobie w tamtej chwili — duszy.

Kiedy na pogrzebie Grottgera Ujejski zapytał księży z nad grobu artysty: „Podczas najsroższego prześladowania kościoła — kto był zwycięzcą, Neron, czy chrześcijanie?44 — kapłani odpowiedzieli mu: „Chrześcijanie!! Otóż tak czuć się musieli zwycięzcami wbrew wszystkiemu ludzie sześćdziesiątego trzeciego roku, a tak my dziś odpowiedzieć za nich możemy: „Zwyciężyli”!

To właśnie wypowiada już wtedy Warszawa Grottgera. I stąd jej moralna siła, trwalsza, niż nazwy epizodów, które przedstawia.

Pochód wszechstanowy na pogrzebie arcybiskupa Fijałkowskiego, spotkanie się uroczyste rabinatu z konduktem, zamknięcie się ludu w kościołach, heroiczne wdowieństwo i żałoba, podniesienie promiennej hostji, zgon bezstraszny, górujący nad haniebną dzikością barbarzyńców, gest zamknięcia świątyń — wszystko to są niezapomniane momenty kształtowania się nowej, odradzającej się świadomości narodu — a więc momenty triumfu* Grottger je wybrał i zespolił w cyklu bynajmniej nie na podstawie anegdotycznej ścisłości wypadków, lecz jedynie na świadectwo — Ofiary. — Tak zapatrzony jest w głąb narodowego sumienia, że zbywa wroga wzgardliwą niepamięcią. Wszakże nie o zwyczajne starcie tu idzie.

„Relacje o zwycięstwie” niech podają biuletyny Zabołockich i Gerzenzweigów— tu naród sam z sobą załatwia rachunek sumienia. Na siedmiu kartonach patrzą ku nam oczy ludzi „nie z tego świata”.

Oto grupa ze sztandarem: chłop, trzymający go oburącz, oczy ma w godło wlepione — on w tym wzroku wyraża akt niezłomnej wiary w sztandar. Dwaj obok niego szlachcice — wzrok w głąb sumienia kierują — nie z tego świata ich myśli.

Oto grupa żydów: oczy starca-rabina i oczy prowadzących go nie wyrażą strachu, ni zwątpienia — świeci w nich zgroza, zgroza nie nad własnym losem, lecz — nad zbrodnią.

W ekstazie zasłonił powieką oczy swe młody kapłan, bo promienna jasność hostji ofiarnej duszę mu wypełnia.

Te trzy obrazy są dla mnie jakby skrzydłem trójramiennem poliptyku, w którego środku przypada waląca się od kuli moskiewskiej postać młodzieńca. To ten, który okrwawioną ręką znaczył ślad konania na murach kościoła. Ale i w jego oczach świeci triumf, nie trwoga. — Z rąk mu wypadła książka modlitewna, łamią się pod nim nogi — lecz wzrokiem uderza w niewidzialną dla nas hordę, jak piorunem — już w tym wzroku cały zmartwychwstaje.

To moment, w którym się wyraźniej pełni Ofiara — teraz mamy znowu trójramienne skrzydło:

Oto wdowa z dwojgiem dzieci, zmierzająca w głąb kościoła. Oczy jej z nieopisanym wyrazem wiary spoczęły na Ukrzyżowanym nad chrzcielnicą.

Oto grupa kobiet, dzieci i starców, zamknięta w kościele — w oczach ich spokój i strach boży, lecz nie obawa o własny los.

I ostatni wreszcie z siedmiu — zamknięcie kościołów — oczy dwóch mnichów, błyskające zapowiedzią gniewu Bożego. 

Nie będziemy się tu nadto rozszerzali nad szczegółami tej pracy, bądź co bądź najlepiej nam w kraju znanej. — W kompozycji jej czujemy ów rytm twórczy, tętniący tylko w arcydziełach, gdy każda strofa, czy obraz każdy jest koniecznym w całości, a całość sięga wysokiej miary. Oparł Grottger całą siłę ekspresji tych kartonów o wyrazy twarzy, o wzrok postaci, na nich przedstawionych. Przedziwne te oczy, Z siedmiu obrazów patrzące, pociągają ku sobie, podnoszą jakgdyby wejrzenie oglądającego je, że za niemi ponad poziom wypadków wybiegając, patrzeć musimy w coś nieśmiertelnego w ducha narodu.

Co do wykonania, nie będę tu mówił o wyrysowaniu takiem czy innem ręki lub nogi o ,,materjale”, czy się go czuje, czy nie, ani o oświetleniu, pod jakim kątem pada. Na jedno wszakże zwrócę uwagę. Wykonanie to tam, gdzie stanowi o wartości dzieła — a więc w wyrazach twarzy i układzie grup — zapewne jest genjalne, skoro taką w nas budzi moc sentymentu.

Kiedy mówimy: zgroza, podniesienie, triumf, wzgarda, ekstaza, rezygnacja, pojednanie, wiara, ufność, ofiara — to zrozumiejmyż, Że tej przedziwnie wzniosłej i pogłębionej, a w odcieniach tylu oddanej skali uczuć — na rysunku odpowiadać musi odpowiedni ruch ołówka, czy kredki. Zaczem już w samo tylko traktowanie oczu ludzkich, wejrzeń ich, w charakterze głów, tak znakomicie się tłumaczących — jakiż olbrzymi skarb wiedzy technicznej i natchnionej obserwacji włożyć musiał artysta! 

Siedm kartonów Warszawy wykończył Grottger w bardzo krótkim czasie — bo od połowy października do końca listopada wszystkie były gotowe. — Pogrzeb arcybiskupa Fijałkowskiego odbył się 10 października, a już 23 grudnia przesyła Grottger Warszawę hr. Włodzimierzowi Dzieduszyckiemu, usunąwszy ją Z listopadowej wystawy „Kunstvereinu”, gdzie przecież parę tygodni wisieć musiała. Za prace te, w których złożył, jak pisze: „wszystko, co myślał, co czuł, to, co nad życie ukochał, i to, w czem swoje nadzieje pokładał”, żąda, a raczej prosi o 600 florenów w walucie austrjackiej, którą to prośbę uważa jeszcze za „zuchwałą”...

Wrażenie, jakie Warszawa wystawiona w Wiedniu wywarła, było znaczne. Na zgromadzeniu artystów i literatów niemieckich dr. Foglar wygłosił o niej wiersz, a publiczność oklaskiwała go gorąco. „Mój Boże — woła Grottger — możnaż być wynagrodzonym lepiej!“ — Przed wystawą kartonów zatrzymywały się codziennie tłumy wiedeńczyków — i płynęły dalej. Sądzić należy, Że Wiedeń, zazwyczaj rojący się od Polaków, nagle z nich całkiem opustoszał, gdyż nawet zatrzymywanie się wiedeńczyków i improwizacja Foglara, nie zdołały Warszawie dać nabywcy Polaka z własnej woli. Lub może już wówczas magnaci nasi, znani z wyrafinowanej grzeczności, nie chcieli przeszkadzać w kupnie... cudzoziemcom?

NA PLACU ZYGMUNTA (1862)
NA PLACU ZYGMUNTA (1862)

ROK 1862. A u Grottgera tymczasem działo się nie najlepiej. — Przez parę miesięcy w roku ubiegłym był chory — wydatki zaś zwiększyły się bardzo znacznie, gdyż teraz utrzymywał matkę z rodzeństwem. Warszawa, choć mu dała rozgłos, improwizacje poetów i artykuły nader pochlebne we „Fremdenblacie", to z drugiej strony nie tylko, że się nie wypłaciła, ale zraziła doń po części dotychczasowych protektorów. Nawet hr. Pappenheim czuł się poniekąd dotknięty tym zdeklarowanie-buntowniczym nastrojem pupila, któremu przecież przeznaczał stanowisko malarza dworskiego. Sfery zaś bardziej oficjalne i akademickie musiały być stanowczo zgorszone zuchwalstwem cesarskiego stypendysty. Niedługo już zresztą miał nim pozostać w tych warunkach.

Należało więc pracować, pracować jak najwięcej i wyrobniczo, bo tylko taka praca polskiemu artyście zapewnia jaki taki kawałek chleba. — To też widzieliśmy już poprzednio, jak w roku 1862-gim zwiększyła się ogromnie produkcja Grottgera dla waldheimowskich tygodników: wykonywał dwa lub trzy rysunki tygodniowo, by znowu móc od czasu do czasu, oderwawszy się od wyrobku — stworzyć coś dla siebie. Prawdziwie, dobrze mówimy dla siebie, gdyż kraj nie śpieszył nigdy z uwłaszczeniem tego skarbu, dziś tak boleśnie rozprószonego po świecie…

Nie mogło to wszakże zrazić artysty i natychmiast po wystawieniu Warszawy w Kunstvereinie zabrał się do nowej serji. W numerze 25 Illustrierte Zeitung znajdujemy dużą (24 1/2—171/2 cm) reprodukcję drzeworytniczą jednego z kartonów tej nowej serji. Obraz nosi tytuł Die Witwe i jest najwyraźniej warjantem wdowy z dwojgiem dzieci, znanej nam już Z Warszawy. Widzimy ją tu w profilu, opartą o filar kościelny — przed nią chłopczyna i dziewczynka, dźwigająca wielką książkę do nabożeństwa. Sylweta wdowy w szatach obficie sfałdowanych jest tu ostrzejsza — rysy surowsze, ruch bardziej patetyczny. W głębi kościoła kilka figur zatopionych w modlitwie — między niemi prześliczna zbolała twarz mężczyzny, Z głową wspartą na ręku. W numerze 30 podają ten sam drzeworyt Mussestunden, zaopatrując go w dłuższy komentarz.

„Na listopadowej wystawie austriackiego Kunstvereinu zwrócił na siebie najwyższą uwagę cykl, złożony z siedmiu kredkowych rysunków, a noszący prosty tytuł „Z Warszawy*'. Były to ilustracje do smutnych wypadków w Polsce, wypełniających ówcześnie szpalty dzienników. Niewiele figur przedstawia każdy z tych kartonów, lecz każdy miał cechy obrazu historycznego i był zrozumiałym od pierwszego spojrzenia. Pewność, z jaką te najważniejsze momenty Z warszawskiej przeszłości zostały wydobyte, dosadna charakterystyka, uniknięcie wszystkiego, coby było niepotrzebne na obrazie, wreszcie bezbłędny rysunek — znamionowały niezwykły talent, a cykl rysunków tak pochłonął był uwagę publiczności, że wprost nie interesowała się już innymi obrazami na tej wystawie. Wiedeńska firma Miethke i Wawra wydała zgodnie z życzeniem miłośników sztuki fotograficzną reprodukcję cyklu, a poeta Ludwik Foglar w natchnieniu napisał do nich poetycki komentarz. Tak pomyślny rezultat zachęcił mistrza do skomponowania nowego cyklu, opartego na tym samym temacie. Jak szczęśliwie i z tego zadania się wywiązał, widzimy z licznych wzmianek jak najpochlebniejszych krytyków, bawiących na wystawie londyńskiej".

Idą dalej notatki biograficzne o „naszym szanownym współpracowniku", z których wyjmujemy tylko wiadomość, że „rodzina Grottgerów przywędrowała przed wiekami z Kurlandji" — wiadomość tę zapewne sam Grottger podał pismu.

Mamy i inne jeszcze świadectwo entuzjazmu dla utworów Grottgera z owej epoki.

Jest nią książeczka pani Karoliny Giżyckiej, wydana w roku 1878, a zawierająca serdeczne i tkliwe wspomnienia o kilku chwilach znajomości z artystą. W wyrazach pełnych kobiecego wdzięku opowiada autorka wrażenia młodziutkiej dziewczyny, na którą nie mógł nie oddziałać poetyczny, piękny typ polskiego artysty. Bal jakiś ich zbliżył ku sobie, a na drugim balu już się na zawsze pożegnali. Rzewny jakiś ton idealnie romantycznej przygody wieje z tych kilku kartek — coś, jak zapach zaschłych kwiatów ze sztambuchu, lub owe przelotne imieninowe sentymenty, które po świecie rozprószył nie jeden Z naszych poetów, gdy pisał.

„Ledwiem cię poznał, już cię żegnać muszę".

W książeczce tej jest i parę listów Grottgera, a w jednym z nich prośba do wybierającej się w podróż panny Giżyckiej, by w Londynie nie przeoczyła jego Warszawy.

Z tych więc kilku wzmianek mamy zupełną świadomość, że druga serja była nie dalszym ciągiem, lecz raczej warjantem pierwszej i że nosiła również tytuł Warszawy. Wiemy wreszcie, że została przez kogoś w Londynie nabytą i poza reprodukcją Wdowy — ani w Wiedniu, ani w kraju nieznana. Autor wzmianki o niej na str. 292 Illustrierte Zeitung uważa tę serję „za bardziej jeszcze skończoną, niż pierwsza", my, niestety, nic o tern powiedzieć nie możemy... 

Czy kiedyś bowiem w godnych oryginałów reprodukcjach będziemy mieli w Polsce całość tej jedynej w swoim rodzaju epopei rysunkowej — od pierwszej i drugiej serji Warszawy poczętej, a obejmującej męczeństwo narodu aż do stepów sybirskich — na to niech raz sobie poważnie odpowiedzą instytucje krajowe, których pieczy skarb sztuki ojczystej społeczność powierzyła. 

W r. 1862 prócz wymienionej drugiej serji Warszawy Grottger zrobił jeszcze kilka luźnych szkiców, bądź wiążących się z nią w treści, jak rysunek p. t. W Saskim Ogrodzie, bądź związanych z nią nastrojem, jak znakomity Dzień zaduszny, który znamy z reprodukcji w Illustrierte Zeitung lub z niezmiernym realizmem a siłą oddany szkic Garibaldiego.

Badając ilustracje w czasopismach waldheimowskich, zauważyliśmy nieraz ciągły związek pomiędzy rozmaitemi pracami artysty — zwłaszcza w postaciach kobiet i dzieci z ilustracyj i z Warszawy związek ten daje się wyprowadzić.

Niekiedy znów wręcz przeciwnie: w ilustracjach pomaga sobie dawniejszymi szkicami — jak n. p. w noweli Das Maskirte Modeli, gdzie wprowadza owe dwie figury, pochylone w ukłonie, znane nam Z Przygód karnawałowych. — To pewna, że każdy miesiąc pracy przynosi mu coraz większe opanowanie techniki. Mistrzowstwo jej wyraża się w coraz śmielszym ruchu ołówka, w coraz bliższem docieraniu do jakiegoś, jemu właściwego realizmu, który nie ma nic z konwencjonalnego przesładzania i ogólników idealistycznych — a jednak nigdy nie przestaje być szlachetnym. — Coraz mniej w rysunkach tych zdawkowych a niepotrzebnych szczególików: jeden błysk oka, jedno jakieś rozwianie fałd, ale tak świetnie w układ całości wprowadzone, tak zaobserwowane, że tę całość nawskróś rozświeca i tłumaczy. On zaś każdą z tych zdobyczy Z tern większym zapałem zwraca do tematów, drogich sercu. 

ROK 1863. Nadszedł wreszcie ów rok straszny i wielki w dziejach naszych, od którego nazwę wziął cały ten okres. 

„Urodzonym w niewoli, okutym w powiciu” rok ten nie przyniósł, jak ongi rok napoleoński, złudnego mirażu wolności. — Nie balsam niósł na serca, lecz coraz sroższe rany — nikomu nie rozjarzył w wyobraźni złotej nadziei, tylko coraz grubszym kirem, na którym kwitła róża krwi wylanej, przysłonił cały naród. 

A jednak i dziś, i wtedy już nad ciężkim oparem łez, nad beznadziejną tą nocą rzezi i mordów — jawił się sercom polskim, jakby nowy wid narodowego bohaterstwa, zwiastun odrodzenia. 

Nie był nim żaden z ówczesnych wodzów, ani ów, „Anioł rewolucji”, czy „wódz zmartwychwstały”, jak zwano Mierosławskiego, ani jedyny może większy człowiek epoki, Langiewicz, ani jakiś przywódca „Straceńców” Padlewski, ani żaden poszczególnie z „naczelników”, których sława trwała zawsze jak owe krwiste zachody słoneczne — przez krótką chwilę. 

Tym wysłannikiem nowej Polski dla pokrzepienia serc narodu był nie kto inny, jeno sam ów „urodzony w niewoli”, powstaniec. 

Każdy epizod historyczny życia narodowego streszcza się zazwyczaj w jakiejś postaci, symbolizującej go, jak żywe godło — czy to będzie konfederat z epoki Baru, kosynier z czasów kościuszkowskich, legjonista z epopei napoleońskiej, ułan lub piechur z roku 1830. Lecz zarazem obok tych zbiorowych postaci wyrasta zazwyczaj jakieś wielkie jedno imię — Dąbrowski lub książę Józef, Kościuszko lub Chłopicki…

SZKIC DO TYTUŁOWEJ KARTY „POLONJI”
SZKIC DO TYTUŁOWEJ KARTY „POLONJI”

KARTA TYTUŁOWA
KARTA TYTUŁOWA

POBÓR
POBÓR

KUCIE KOS
KUCIE KOS

BITWA
BITWA

SCHRONISKO
SCHRONISKO

OBRONA DWORU
OBRONA DWORU

PO ODEJŚCIU WROGA
PO ODEJŚCIU WROGA

NA POBOJOWISKU
NA POBOJOWISKU

ŻAŁOBA
ŻAŁOBA

OBRONA DWORU (Drzeworyt z r. 1864)
OBRONA DWORU (Drzeworyt z r. 1864)

Rok sześćdziesiąty trzeci nie ma innego bohatera, innej narodowi pamiętnej postaci — nad bezimienną postać powstańca.

W ciemnej burce lub szarej czamarce, w stroju bez rabatów i pancernych błysków, bez wiania pióropuszów, bez tej całej, cudnej dla oka, pamiętnej wyobraźni ułudy bojowej, którą tak od skrzydeł husarji do ułańskich chorągiewek ukochał w swych wojakach naród polski — w niedbałej, na pół żałobnej odzieży, Z rękami niemal bezbronnemi — wyrastał ten szermierz nowy. Ni to był zaprawiony w swem rzemiośle wojownik, któremu przystoi śmierć, ostatni żołd żołnierza. — Ni to był szlachcic ze krwi, rębacz i bywalec, strojem i fantazją czerwony, choćby nie karmazyn. — Nie: wojska polskiego nie mogły wskrzesić; ani panicz, służący w żuawach papieskich, ani szkolne ćwiczenia w Cuneo, ani nawet garstka entuzjastów przy Garibaldim.

Wojsko polskie, ów nieporównany, rasowy żołnierz — garściami rozsiany w cudzych armjach — dla innych był zasiewem męstwa i odwagi, lecz dla kraju istnieć przestał.

Szlachcic polski — szybko bardzo zamienił niewygodny w nowych warunkach kontusz i „temperament” — na zagraniczną odzież i godność „większej własności”.

Lud polski — owa wyśniona „ława białych sukman — nie poruszał się z odrętwiałej, ciemnej obojętności, gdyż znał tylko — ojcowiznę, nie ojczyznę.

Na odsiecz mdlejącemu duchowi narodu pośpieszyła nie ta lub inna kasta, nie cudzoziemska pomoc, nie bojowa armja — lecz pospolite ruszenie dusz ofiarnych. Powstaniec roku sześćdziesiątego trzeciego był najszlachetniejszem, najwznioślejszem przeciwstawieniem owych dawnych „pospolitaków” szlachetczyzny, kończących na „kokoszej wojnie” swe niesławne wyprawy.

Ze wszystkich stanów, ze wszystkich kątów Polski — zbiegały się dusze ofiarne, wyruszały bezbronne, ale uniesione — powstawały Z niemocy, uniesieniem silne — by wypełniać dalsze zlecenia testamentu swych wodzów duchowych, gdy innych, godniejszych wodzów nie było. 

Przedziwnie los dobrał genjusz i temat, w którym miał się wypowiedzieć. — Tej oto żałobnej garści dusz ofiarnych, tej bezkontuszowej postaci nowego polskiego bohatera — powstańca, dał ów los wyraziciela w osobie chorego, walczącego z ciężkim niedostatkiem — rysownika.

Grottger pałającemi oczyma śledził przebieg wypadków w kraju pomimo poważnych więzów obowiązku, gdyż ciągle miał matkę przy sobie, i sam się rwał w szeregi. — Nie puszczono go, a niedawny triumf Warszawy wskazał mu najwłaściwszą służbę. Czuł, że jest tu wśród obcych najdobitniejszym może protestem, że choć nie komisarz, ani emisarjusz — ma misję wielką do pełnienia. I stało się Z nim to samo, co ongi ze Słowackim: rozpoczął walkę bezkrwawą i zwycięską, pokoleniom przyszłym rzucając w serce zarzewie idealnych czuć.

Był jak wielcy romantycy nasi, sercem obecny przy każdej stacji tej strasznej męki — cudownem, miłości pełnem sercem, które, narodowemu męczeństwu zabiegając drogę — odbiło w sobie, jak ongi chusta Weroniki, rysy w cierniowej koronie — i ludzkości je podało w nieśmiertelnym kształcie sztuki.

Powstała druga pieśń grottgerowskiego poematu — Polonja. 

Podobnie jak naród sam, od ekstatycznego podniesienia ducha przeszedł do czynu w bardziej ludzkiem rozumieniu wyrazu — podobnie genjusz Grottgera od kompozycji nawskróś idealistycznej, jaką była Warszawa — przechodzi w Polonji do traktowania przedmiotu bardziej realistycznego. Tę myśl, ten zespół twórcy i historji, chciałbym uczynić jak najzrozumialszym. Sam charakter Warszawy — tego jakby hymnu egzaltacji patriotycznej — zniewalał artystę do kompozycji jak najogólniejszej w wyrazach niemal podniesionych twarzy, w spojrzeniach oczów dającej całą swoją treść. — Stąd mało tam figur, żadnych szczegółów — karton każdy jest jak krótki, wymowny gest, jak jeden ton chorału. Inaczej w Polonji. Tu na przestrzeni całego kraju—od pierwszych chwil nieszczęsnej branki, od wyruszenia młodzieży do puszczy Kampinowskiej — aż do rozsianych obficie pobojowisk — dramat rozwijał się w szeregu epizodów. Mógł Grottger wybrać epizody historyczne, a więc sławniejsze potyczki, szturmy, rzezie. Nie uczynił jednak tego, gdyż nie był ilustratorem chwili, jak wtedy, kiedy robił Zgon Czachowskiego, lub Obchód unji dla pism, lecz twórcą, do jedności dzieła dążącym.

Wybrał więc nie epizody, które różni powstańcy różnie przeżywali, lecz te, które prowadziły jednako każdego z tych bezimiennych bohaterów od wymarszu do dołu śmiertelnego. Branka — Kucie kos — Bitwa — Schronisko rannych — Obrona dworu — Spustoszenie — Żałoba — Na pobojowisku — oto są etapy powstańca i jego najbliższych. Tak je Grottger zrozumiał. Ale teraz należało każdemu z tych epizodów dać fizjonomję własną, charakterystyczną. Każdy z tych etapów miał swoje akcesorja już dziś więcej niż historyczne, bo niemal jak relikwja w pamięci narodu przechowane. Tu więc, w tych akcesorjach otwierało się pole do charakterystyki realistycznej, do utrwalenia pamiątek polskich. Zobaczymy, jak w kilka lat potem, w Wojnie, skorzysta Grottger Z pokrewnych motywów przez usunięcie znów tej strony pamiątkowej wypadków, a przedstawienie ich w nagiej ogólnoludzkiej postaci.

SZKIC DO „POLONJI”
SZKIC DO „POLONJI”

Niezmiernie ciekawe myśli przesunęły się przez głowę artysty przy kreśleniu pierwszej tytułowej karty. Napis na niej Polonia, nie Polska, świadczy o międzynarodowem przeznaczeniu utworu. — W pierwszym pomyśle pacholę w czapce frygijskiej, oswabadzające ręce matki z dybów — ma miecz w ręku — i miecze oburącz podaje matce drugi syn. Na wykończonym obrazie cała ta grupa dzieci — oswobadza lub zasłania postać matczyną — bezbronnemi rękami. Podobnież w szkicu — twarz Polski pełna zgrozy i bólu w niebo wzniesiona — ukazaną była w całym wyrazie. — Na wykończonym obrazie twarz tę artysta ukrył w żałobny kir, a całą siłę wyrazów skupił — w twarzach dzieci.

Tak pracowała myśl twórcy, a zawsze w każdem jej poruszeniu czujemy genjalne zbliżenie się do istoty samej tematu.

Akcesorja i pamiątki krwawe tamtej doby! — To były dziwne, straszne akcesorja — to były trupy niemowląt, wywleczonych z kołysek, zgrzybiałe głowy nieoszczędzonych starców, zdeptana cześć żon i sióstr — to były zawsze te same wnętrza rodzinnych ognisk, splugawione, pokalane, i skraj lasu zamieniony na cmentarzysko, i strzecha wiejska w łunach pożarnych. Wśród takich to akcesorjów pełniła się ofiara sześćdziesiątego trzeciego roku, przez takie piekło za życia przejść musiał nowoczesny bohater polski — powstaniec. — Więc w dalszym ciągu to nie była wojna, jeno śmiertelna męka dusz — wszakże tak nie wojowano już w chrześcijańskim świecie — to była śmiertelna próba dusz — czy jednak wytrzymają i czy się nie wyrzekną odrodzenia? 

I to genjusz Grottgera zrozumiał i oddał w Polonji. A wdzięcznem sercem dojrzał nawet i inne, żywe akcesorja polskiego losu: chłopa, że grzebał z pobożną litością umarłych, Żyda, że czasem sam w śmiertelnem strachu — przybiegł z ostrzeżeniem.

Jak dalece wżył się Grottger w ducha tej epoki — świadczy rola, jaką Powstańcowi w obrazach swych przeznaczył.

Na pierwszym — w Brance— uprowadzają go ze związanemi w tył rękami, — Na drugim patrzą dwaj powstańcy w ognie, w których im broń kują kowale. We wzroku ich, w postawie, pełnej bolesnej zadumy— jest męstwo, niema nadziei. W Bitwie skupiona przy sztandarze garść, mających umrzeć — walczy dla spełnienia świętej powinności, nie dla zwycięstwa. Przed schroniskiem rannych i we wnętrzu dworu żaden z nich myśleć nie może i nie myśli o ocaleniu. Ten, który zakrył rękami twarz w obrazie Spustoszenia, nie przysięga zemsty, lecz na tyle klęski — sam się ofiarowuje, — Ten który przyniósł kobietom wieść o poległych — nic więcej im powiedzieć nie może — nic o zwycięstwie. Ten, który spoczął wreszcie na pobojowisku z twarzą wzniesioną ku górze — ma twarz spokojną, gdyż zbył się męki, dopełnił przeznaczenia.

Żeby chociaż raz jeden w tej śmiertelnej wędrówce — bodaj złudzenie triumfu, bodaj płonny zapał dla zwycięstwa, — bodaj zwierzęce zapamiętanie się w boju! — Nie: od początku do końca — sama tylko myśl o pełnieniu powinności, myśl o triumfie, lecz nie Z tego świata, o zwycięstwie, ale przez męczeństwo, o wyzwoleniu — ale przez ofiarę.

Zauważono, że powstańcom swoim Grottger dał jakieś inne, niepowszednie twarze. — A ci, co pamiętają epokę, twierdzą, Że istotnie takie twarze spotykano wówczas często. Twarze te były odbiciem przeobrażeń ducha i takiemi być musiały: piękne były beznadziejnem i fatalnem pięknem męczeństwa.

Dziś my, cierpiący nieraz na nostalgiczną tęsknotę za przeszłością — posiedliśmy w tych twarzach „grottgerowskiego typu” — bezpośrednie z nią ogniwo. Ludziom zaś ówczesnym były one zwierciadłem i uświadomieniem najdroższych pierwiastków ich czynów.

Nie skończył jeszcze Grottger tej drugiej pieśni poematu, gdy zarówno rozsnuwający się wątek zdarzeń, jak lot własnej jego myśli przyniosły mu koniecznie dalsze strofy.

POMYSŁ. DO „LITUANJI”
POMYSŁ. DO „LITUANJI”

Warszawa była natchnionem wstępem — Polonja była streszczeniem dziejów powstania, ale teraz gorzał cały kraj: ogniem i krwią pisał rok sześćdziesiąty trzeci nową pieśń o ziemi naszej. Grottger widział młodą, ukraińską Ruś i znał losy kijowskiej młodzieży — widział uroczyska Litwy, że się suto zrumieniły krwią poświęceń, i widział dalej jeszcze, jak tylko sięgał przedziwny zabór polskich Zwycięstw „nie z tego świata" — widział tę nową cząstkę ojczyzny, po której oto śladem Anhellego stąpały ze zgrzytem kajdan zastępy Zesłanych — widział Sybir.

Dziś nawet, kiedy znamy już przeważną część spuścizny grottgerowskiej i możemy okiem błądzić po rozłożonych albumach — dziś jeszcze sami nie zawsze umiemy zdobyć się na objęcie — w jednem zrozumieniu tej olbrzymiej całości, którą on stworzył dla imienia Polski ówczesnej. A jednak tak było: za tym głazem pamiątkowym, na którym napis: rok sześćdziesiąty trzeci — za tą rubieżą trwożliwych i mętnych wspomnień naszych — on w tytanicznym wysiłku stworzył — cały świat.

Już cykle wydają nam się olbrzymim trudem — a przecież cykle (te, które znamy) są same tylko częścią tego, co zostawił w tym zakresie; to zaś zkolei częścią tylko tego, co twórczem widzeniem objął. W jakiem uniesieniu kipiała ta wyobraźnia — nam trudno dziś nawet z materjałem przed oczyma zrozumieć. Tam chyba każde uderzenie serca było obrazem i każda fala krwi, w mózg bijąca — aktem stworzenia!

To, co zazwyczaj nazywamy cyklami, a więc Warszawa, Polonja i Lithuanja zawiera się w 22 obrazach, dodać jeszcze do tego trzeba część drugą Warszawy, warjanty Polonji, z których Obronę dworu podajemy z Illustrierte Blatter, gdzie w noworocznym numerze 1864 roku był podany pod tytułem: Der Ueberfall, Z wielce pochlebną notatką dla artysty; dalej luźne szkice, stanowiące jakby szereg opowieści epizodycznych o kraju podczas powstania, jak sceny Pod więzieniem, Walka i pojednanie, Powitanie i Pożegnanie powstańca i t. p. — wreszcie cyklem nie nazywane, lecz niewątpliwie w cykl Sybiru się wiążące: Pochody na Sybir, W minach, Ciosanie krzyża i Sybiraków niosących krzyż.

Jest to całość — całość, pokrewna objęciem epoki jednej tym, które stworzył Słowacki lub Mickiewicz dla swojej epoki. Podobnie wreszcie, jak tam w idei mesjanizmu lub w historjozofji Króla Ducha całość ta miała swe uwieńczenie ogólno-ludzkie — podobnie tu — z sześćdziesiątego trzeciego roku Grottger wysnuwa swe wielkie ideowe dzieło — Wojnę. A o tem, jak Wojna rozwinęła się Z cyklów — w formie i treści — mówić będziemy na swojem miejscu.

Teraz dopiero stoimy na poziomie pracy duchowej, którą jednym ciągiem przeżywał Grottger, wznosząc się z kręgu w krąg potężniejącym genjuszem.

Tu jednak również kres tego, co rok sześćdziesiąty trzeci niósłsam w sobie, w uczuciu powszechnem, a początek osobistej drogi twórcy.

Wróćmy więc teraz w tok pracy jego, gdy jeszcze cała wypełnia się współrzędnie z pracą narodu.

ROK 1864. Nawet tak kipiący twórczością genjusz, jak Grottger, nie mógł przekroczyć materjalnych warunków czasu i sił i nie mógł wyprorokować wszystkich swych pieśni inaczej, jak przez lata całe. 

Po Warszawie, Polonji i po wielu luźnych szkicach z powstania — do Lithuanji przystąpił dopiero w r. 1864, a całość jej skończył znacznie później, bo w 1866 r., kiedy już równocześnie pracował nad Wojną. Zrozumie jednak czytelnik, że Lithuanję połączymy jak najbliżej z poprzedniemi cyklami — dla naszej własnej ciągłości nastroju, bo On wszak sam był żywem ciągiem swoich poematów i tu nie trzeba rozwodzić się nad organiczną ich jednością. 

Wziąwszy w Polonji za punkt wyjścia dzieje zbiorowego bohatera roku 1863 — powstańca — Grottger dał niejako nową odmianę rapsodu rycerskiego. — W Lithuanji wiąże swój temat — w polską odmianę idylli. Tak jest: jakim był heros ówczesny, powstaniec — taką być musiała i jego idylla. Czy tylko na Litwie? Nie, na przestrzeni całej Rzeczypospolitej, jak znowu nietylko w Polsce rycerzem dziejów tych był powstaniec. Ale Litwa, sama ślubem Z Polską połączona, Litwa, taka dziewicza w swej przyrodzie i taka przez nas ponownie ukochana w Panu Tadeuszu — Litwa ta przedziwnie nadawała się do ujęcia w tej formie. To mówimy dziś spokojnie za Grottgerem, ale znaleźć wonczas takie rozwiązanie nowej kompozycji powstańczej — mógł tylko jego genjusz — serdeczny, z narodem jednomyślny, jasnowidzący.

PUSZCZA
PUSZCZA

ZNAK
ZNAK

PRZYSIĘGA
PRZYSIĘGA

BÓJ
BÓJ

DUCH
DUCH

WIDZENIE
WIDZENIE

W ten sposób przez jedno wejrzenie genjalnych oczów odnawia się „przedmiot" obrazów, choć przecież zawsze ten sam.

Gdy widmo strasznego roku zajrzało w „puszcz litewskich przepastne krainy" — znalazło tam lud, bliźniaczo zrośnięty z przyrodą i przykazaniom jej posłuszny. „Bo któż tam mieszkał?—matka, bracia, krewni, sąsiedzi dobrzy" — wszystko „sprzymierzeńcy" z prawa przyrody.— A wśród nich po ustroniach rajskich i leśnych samotniskach— owe błogosławieństwem bożem opromienione młode gniazda.

Bardziej, niż gdziekolwiek, tam, wśród prostszego bytu istnienie ludzkie streszczało się nie w jednostce, lecz w owym dwojgu poślubionym sobie. — Dwoje ich prowadzi Grottger przez krótki cykl krwawej idylli. 

Pierwsza karta cyklu, gdzie ciągnie między konarami duch — jest po prostu — potężnem przypomnieniem Pana Tadeusza, genjalnem odwołaniem się do pamiętnego Polsce całej opisu. — Stoją więc „mchem kołtunowate" drzewa nad wodą, co „lśni się, plamista rdzą krwawą", a „siecią zielsk obrosła", gdzie gnieździ się „ryś bystry lub żarłoczny rosomak", gdzie wreszcie „wszystko mglistym zakryte obłokiem, co się wiecznie ze trzęskich oparzelisk wznosi". — Tu obłoków przybiera kształt śmiertelnego widma i płynie ku cichym gniazdom ludzkim.

W term „ilustratorstwie" jednej karty poematu dla czujnych serc — ukazał Grottger Litwę. Po dwakroć potem w Walce i Przysiędze — zespoli jeszcze Litwinów z ich przyrodą. A tu, gdzie żywioł jej kipi pierwotniejszą siłą, gdzie obok ludzi walczą zwierzęta — pokaże raz jeden w tych cyklach powalonego wroga — pod kłami psów... 

Na krótko tylko bój rozłączył żonę i męża: do niej powróci krwawą marą, by się użalić — do tej chaty cichej, skąd go sama wyprawiała, gdzie jeszcze „sąsiadom dobrym, sprzymierzeniem wiernym" leje kule, choć w śmiertelnej trwodze, tuląc dziecko, widzi straszną prawdę — nie patrząc.

A potem w lochach sybirskich i ona spełni swoją powinność i nim śmiertelne szkliwo przysłoni wzrok — ujrzy złocistą wizję częstochowską, orędowniczkę wiecznej szczęśliwości.

Taką jest ta litewska idylla roku sześćdziesiątego trzeciego.

Nie wolno nam przesądzać, jak Grottger sam historjozofję jego w swych obrazach miał wyczerpać i zakończyć. Wszakże do śmierci niemal obcował z tym tematem, nosił go w sobie i od czasu do czasu błyskawicę słał twórczą w nowym utworze — ku martwiejącej Polsce. Wszakże i Wojna jest, jak zaznaczyliśmy, nawskróś przejęta ideą, którą on sam z tych czasów wysnuł.

Gdybyśmy jednak mieli prawo zatrzymać myśl na jednej jakiejś karcie tego dzieła, tobyśmy nie uczynili tego, ani na Lithuanji, ostatniej w toku skończonych cyklów, ani na Sybirze, ostatnim Z aktów historycznych powstańczej epopei. 

Jest wszakże coś bardziej ostatecznego nad koniec cyklu i koniec wypadków — jest zgon powstańca, rycerza tej ofiary. 

Warszawa była jej wielkim tygodniem — Lithuania ukazywała jej krwawą idyllę — Sybiracy pełnili akt pokuty za nieprzebudzoną większość narodu, w Polonji streścił się epos powstańczy.

Ale kresem wszystkiego jest śmierć — i dla tego ostatnią myśl roku sześćdziesiątego trzeciego najprościej czytam na pobojowisku. 

Tam spoczął duch uniesony, dopełnił się ostatni akt testamentu poetyckiego, którego był wykonawcą. Poruszył niebo chorałem Warszawy, sięgnął w trzewia narodu i zatargał niemi, by go powołać do czynu, chciał ziemię z posad wzruszyć ogromnem biciem szlachetnego serca, zrywa okowy przesądów i klątw historycznych ze społeczności, przeciwko woli jej i słabym siłom zwiastując odrodzenie, niósł przed nią światło naprawy i sam wziął w siebie całą ową „siłę fatalną", która go miała w anioła przerobić.

Otóż anielsko cichy leży ten trup odarty, nagą pierś o twarz spokojną obróciwszy w niebo.

I odtąd już nie trzeba nam w Termopilach stawać, by widzieć, „tak patrzące twarze, że serce kruszy wstyd w każdym Polaku".

Oto i tu „bez złotego pasa, bez czerwonego leży trup kontusza". Nie szlachcic i nie wojak, a i nie anioł, piorunami władny, ale człowiek prosty, nagi, bolesny — powstaniec, Polak taki, który piersią bezbronną zasłaniał już nie kraj, bo wiedział, jak Grek spartański, że przed nawałą kraju nie zasłoni — ale zasłaniał ideę Polski, świętość wiary w naród, przyszłość odrodzenia — że nad tym trupem spokojnym złamała się raz na zawsze barbarzyńska przemoc najezdnika, Że tu poczuł po raz pierwszy, że nie przemoże, a naród poczuł — że żyć będzie”.

Taką, jak sądzę, myśl żywił Grottger, genjuszem rozpostarty jak duch tej epoki, od objawionego ongi testamentu — w przyszłość narodu. A najwyższem punktem wzlotu tych myśli musiał być ów nagi trup powstańca — rok sześćdziesiąty trzeci — polskie Termopile.

ŚMIERĆ BOREJSZY (1863)
ŚMIERĆ BOREJSZY (1863)

PO POWSTANIU (1863)
PO POWSTANIU (1863)

keyboard_arrow_up