Розширений пошук Розширений пошук

LWÓW I KRAKÓW 1850-1854


ROK 1850—1852. „Było to na wiosnę 1851 roku, gdy przechodząc około handlu przedmiotów sztuki Jurgensa, spostrzegłem na wystawie obraz, który mię uderzył śmiałą, prawie genjalną kompozycją, życiem i prawdą, jakiemi tchnęły liczne, umieszczone na nim figury, ludzi i koni, wreszcie silną i żywą barwą, pomimo całe ubóstwo środków, jakiemi rozporządzał artysta. Wszedłszy natychmiast do sklepu, kupiłem malowidło bez targu za bardzo niską cenę, a zarazem spytałem ciekawie o malarza. Powiedziano mi, że jest to pierwsza olejna kompozycja czternastoletniego chłopca, imieniem Artur Grottger. Ma ona 2.3“ szerokości, a 1.6“ wysokości; znajduje się dotąd w moim zbiorze, jako jeden z najulubieńszych obrazów; przedstawia zaś pogoń szlachty polskiej za Tatarami, w chwili, gdy ci, złupiwszy kościół, puszczają go z dymem, a obciążeni świętym łupem, jak kielichami, świecznikami i monstrancjami, uchodzą Z pośpiechem. — W malowidle tern panuje ruch i życie, świadczące o nadzwyczajnem talencie młodego malarza, mianowicie konie, narysowane tak trafnie i charakterystycznie, jak gdyby wyszły Z pod ręki skończonego artysty; słowem znakomity talent przebija już w tych pierwocinach talentu niedorosłego chłopaka.

„Czułem się bardzo szczęśliwym, żem mógł nabyć obraz, a przedsięwziąłem sobie za jaką bądź cenę zapoznać się z jego twórcą. Wkrótce spełniły się moje usilne życzenia. W Grottgerze odkryłem tak bogato uposażoną, tak na wskroś poetyczną naturę, że postanowiłem usilnie przyciągnąć go do siebie i o ile możności stać mu się użytecznym. Jeśli mi się to do pewnego stopnia powiodło, wynagrodził mi wszelkie przysługi sowicie szczerą i serdeczną wdzięcznością, jaką okazywał przez cały ciąg swego życia". 

Nieprawdaż, Z jaką rozkoszą czytamy ten tchnący prostotą i dobrocią wyjątek z listu? Otóż więc młodziutki artysta znajduje opiekuna — i jakiego jeszcze, bo i znawcę, i człowieka bogatego a wspaniałomyślnego! Nieprawdaż, że prawie się wierzyć nie chce w tak pomyślny odrazu obrót sprawy dla artysty w Polsce?

A i nie wierzmy, ani się chlubimy, bo tym zacnym człowiekiem, na którym się wesprze pierwsza praca polskiej chluby narodowej, jest bawarski magnat, hr. Aleksander Pappenheim, major austrjacki, bawiący podówczas z pułkiem we Lwowie. Traf zdarzył, że był to istotnie człowiek przezacny, człowiek czujący po swojemu, trochę Z kawaleryjska, ale szczerze sztukę, i to było wielkiem szczęściem Grottgera, gdyż znalazł w nim przyjaciela, opiekuna, protektora przez szereg pierwszych lat pracy. Ale jakiż dziwny ten traf, że malarzowi polskiemu i temu w dodatku, który egzaltację uczuć naszych patrjotycznych najszczytniej miał wyrazić, dał opiekuna — Niemca, choć w Polsce roiło się i roi od magnatów! Próżno tu powoływać się na międzynarodowość sztuki: ta wdzięczność, którą żywić musimy dla zacnego Bawarczyka, smutne sprowadza refleksje o własnych naszych stosunkach.

Jakiemi być musiały w tamtej dobie — w dobie wstępnych bojów o sztukę w społeczeństwie, nie mającem jeszcze o niej pojęcia, sądzić możemy bodaj z gorzkich słów, które o tych stosunkach wypowiada Witkiewicz w kilkadziesiąt lat później.

„Kłamstwem jest, że u nas niema pieniędzy na pokrycie kosztów istnienia naszej sztuki. W rękach naszej arystokracji rodowej i wzbogaconych rozwojem handlu i przemysłu Polaków mojżeszowego wyznania, lub niemieckiego pochodzenia, jest dosyć bogactwa, ponieważ jednak nie okazali oni do niej żadnego zamiłowania, nie wywarli też żadnego wpływu na wytworzenie warunków, w którychby sztuki tak kosztowne, jak malarstwo lub rzeźba, mogły istnieć.

„Kiedy przed dziesięciu laty (około 1880) kilku z nas wróciło Z Monachjum, gdzieśmy do obłędu tęsknili za krajem, robiąc z pracowni jakiś przybytek kultu, w którym chłopska sukmana lub czerwona chustka dziewczyny czciły się jako „święte szaty", jak mawiał Chełmoński; z Monachjum, gdzie unikaliśmy dziennych spacerów, by nie widzieć niemieckiej natury, a leżąc w trawie, w mroku wieczornym, słuchaliśmy ciokania kuropatw jak dalekiego echa z kraju i witaliśmy wysmukłą sylwetę topoli, jako coś, co przypominało nam pejzaż; Z Monachjum wreszcie, które wrzało malarstwem — gdyśmy wrócili do kraju, znaleźliśmy się wobec faktu, że kraj nie potrzebował malarzy. Arystokracja potrzebowała nadwornych pieczeniarzy i Znajdowała ich, niestety; potrzebowała propagować, dawać małe stypendja, klepać po ramieniu i pozwalała jeść przy swoim stole pod warunkiem, żeby być zabawnym Zresztą ilustracje rodowych tradycji mogły jeszcze znaleźć miejsce na jej ścianach. Czasem jakiś szlachcic Z Ukrainy kupował obraz, bo był na nim koń, co przypominał jego ulubionego ogiera, albo człowiek, który „jak djabeł malował”, podobny był do jego ekonoma faworyta”...

Ale dość na tern: w losach Grottgera nieraz jeszcze i aż do śmierci będziemy mieli sposobność zrobienia własnego rachunku sumienia. Tu uderzamy tylko w tę strunę zgrzytającą dlatego, by w kolei zdarzeń życiowych artysty stwierdzić obecność jej od początku. Nie chcemy w tej książce łudzić, ani łudzić się

Wyprawiając młodziutkiego syna z domu, Józef Grottger liczył się z różnymi względami, liczył bez wątpienia i na to, że w domu dziadków, państwa Blahao we Lwowie, chłopak się po troszę zetknie Z „szerszym światem”, że tam sobie pocznie wyrabiać sferę i stosunki — nadewszystko zaś, że znajdzie artystyczną naukę, wyższą już niż w domu, na miarę swych niezwykłych zdolności.

We Lwowie kształcił się głównie pod kierunkiem Jana Maszkowskiego, ojca świetnego rysownika Marcelego, i potrosze Juljusza Kossaka. Nie trwały jednak te nauki nazbyt długo. Przerywały je wyjazdy chłopca do Stryja, gdzie składał szkolne egzamina, na wieś dla wzmacniania wątłego zawsze zdrowia. Zważywszy zaś bardzo wczesne lata Artura i te przerwy, nie można go zbyt ściśle traktować jako ucznia dwóch wymienionych wyżej malarzy. Kossak zresztą znał go we Lwowie niespełna rok, a nie był to wcale jeszcze ów Kossak późniejszy. Sam dwudziestoparoletni młodzieniec i niedawno jeszcze uczeń tegoż Maszkowskiego, wybierał się właśnie na ową długą wędrówkę artystyczną przez Ukrainę, Podole, Petersburg, Warszawę i Paryż, po której wrócił nam tern, czem go dziś znamy. I Grottger wspomina o nim raczej jako o miłym, starszym rówieśniku, nie o nauczycielu.

Jakkolwiek bądź zarówno Maszkowski, pedant starej daty, jak i młody Kossak, z konieczności poczynającemu ułatwili bodaj poznanie środków technicznych. W tern rozumieniu i tylko w tern był istotnie ich uczniem. Miał więc po części rację autor notatki w,,Dzienniku Literackim", mówiąc o Grottgerze, że „bez żadnego prawie na wsi poprzedniego przysposobienia naukowego robi ołówkiem i akwarelą nader trafne rysunki osób, koni, scen wiejskich, ruchów wojennych, wzbudzając podziw znawców i coraz liczniejszych tak szczęśliwego talentu wielbicieli".

Tu po raz pierwszy sami możemy rzucić okiem na kilka najwcześniejszych prac artysty, który dotąd był dla nas tylko legendowym twórcą Zamku Krakusa.

Rzecz ciekawa: prawie wszystkie, znane nam z tej daty (1848— 1851) prace przyszłego twórcy kartonów są to albo akwarele, albo szkice olejne, rzadziej rysunki z dodatkiem farby. Opisany powyżej obraz — pierwszy nabyty przez hr. Pappenheima — to płótno olejne (1851). Olejny również ów Wjazd Bolesława Chrobrego przez Złotą Bramę, stanowiący bodaj jedyne przypomnienie nauki u starego Maszkowskiego, dar imieninowy dla ojca w 1850 roku. Dalej idą ataki ułanów, potyczka konfederatów z Kozakami, wyjazd na polowanie (1849), bitwa pod Grochowem — wszystko większe i mniejsze akwarele. Akwarelą również robione trzy konie — najbardziej „kossakowskie" konie Artura (1851) — Ułanka tegoż roku i jeden z najcenniejszych obrazków p. t. Ekwipaż (1849). Musimy przyznać, że w istocie, pomimo ubóstwa środków, naiwności i błędów, każdy z tych obrazów ma jakąś niepowszednią zaletę. Oto w najwcześniejszych, jak Karoca przed domem hr. Dzieduszyckich — doskonały ruch figur na placu, sylwety przechodniów zaprzęgów, karykaturalne, ale trafne postacie wojskowych, dobrze stojące konie przy powozie, pies w ruchu wyborny — obok zresztą, nic nie szkodzi, kamienic, rozpaczliwie walących się na wznak. Doskonały również ruch pojazdu i nieodzowny pies w Wyjeździe na polowanie, mimochodem podobizny ojca i hr. Dzieduszyckiego w powozie. W Ułance — chociaż koń rozbrykany mocno przypomina wielbłąda — ciekawy ruch, mnóstwo doskonale rozmieszczonych figur, konie w szeregu i t. d. Na ogół wszystkie te szkice razem uderzają nietylko jednym rysem wspólnym — oto uchwyceniem typowego dla każdej sceny i postaci wyrazu, ale zapowiadają rozkochanego w pełni środków malarskich artystę, który czuje i kocha zarówno zwykłą ścisłość ołówka, jak szeroki ruch pendzla na płótnie, który znakomicie widzi i znakomicie grupuje cały swój plastyczny materjał, a zawsze — choć wprost bawi się bogactwem szczegółów, swobodnie igrających w bystrem oku — umie je wszystkie ująć w całość. Całość zaś jego odczuwamy swobodnie bez dopisków i tytułów.

ATAK UŁANÓW
ATAK UŁANÓW

Czy nie za wiele zalet w kilkunastoletnim chłopcu, ktoś może spyta?

Nie, prawdziwie nie pilno nam stawiać Grottgera w rzędzie „cudownych dzieci" — lecz prawdzie ulec trzeba. To są istotnie bardzo niepowszednie początki, niepowszednie właśnie tern bogactwem artystycznych naturalnych zasobów, tą rasą malarską w każdym tu calu obecną — w zwichrzeniu, błędach, błyskach obserwacji uroczo Żywą, swobodną, rozbrajająco szczerą. Nawet kolor, nawet ów „kolor" dotąd niemal mityczny w polskich płótnach, czuje tu Grottger bardzo „po swojemu", bardzo naiwnie — ale czuje. Czuje go jeszcze tylko przez dziecinną opozycję barw, przez jaskrawość bieli lub różowości, ale czuje lepiej, niż go potem szkoła będzie uczyć, nim na schyłku życia zetknie się na nowo z wielkiem odnowieniem malarstwa — we Francji…

Gdy więc tak młody chłopczyna buja i odważa się w ukochanej krainie sztuki, robiąc na prawo i na lewo olejno, akwarelą i kredką upominki rodzinie i znajomym, przeplatając ustawicznie doskonałą, Żartobliwą obserwację, remiscencją i marzeniem, gdy tak w nim rosną własne siły, dziwnie szlachetnie fermentując dokoła podań i marzeń o sile narodowej — nadchodzi drugi, w życiu jego równie decydujący i pamiętny moment, jak owo poznanie się z Bawarczykiem Pappenheimem. 

W wyrokach Grottgera było zapisane, że rok 1851 na zawsze się utrwali w jego pamięci — i w naszej. 16 października 1851 roku Lwów witał w murach swoich gościa niezwykłego, a witał go wspaniale, uroczystościami i bramami triumfalnemi, jakby to Sobieski wchodził po nowej odsieczy. Tak wjeżdżał potomek Leopolda, cesarz Franciszek Józef, a przyjmowała go ludność miasta Lwowa wdzięczna, że na razie rok 46 w dziejach Galicji się nie powtórzył... Rzecz szczególna: wjazdy te Franciszka Józefa do Lwowa i Krakowa miały się po dwakroć upamiętnić w dziejach sztuki polskiej. Oto w Krakowie uwiecznił wjazd na płótnie — Matejko. We Lwowie zaś krewni i przyjaciele Grottgera wpadli na pomysł, by Grottger w tenże sposób zaskarbił sobie łaski monarsze. Pomysł był świetny z punktu widzenia przyjaciół, bo w pomyślnym razie zwalniał kraj raz na zawsze z tak srogiego ciężaru, jak utrzymanie w akademji młodego stypendysty. — Rada wyszła od hr. Agenora Gołuchowskiego, ówczesnego namiestnika Galicji — za dobrą uznał ją hrabia Zabielski, magnat galicyjski, wuj Artura. I stało się, jak przewidywali mądrzy doradcy: chłopczyna w ciągu dnia jednego, błyskawicznie wprost stworzył akwarelę — istotnie zdumiewającą na swój wiek. Sam hrabia Zabielski we własnem mieszkaniu przedstawił utwór chłopczyny cesarzowi (gdyż hr. Zabielski gościł monarchę w apartamentach swoich, gdy ten wracał z Bukowiny).

„Rzeczywiście — pisze biograf Grottgera—niedługo potem nadeszło z Wiednia pismo, donoszące, że Franciszek Józef wyznacza mu ze swojej prywatnej szkatuły stypendjum, polecając, ażeby udał się najprzód do Szkoły malarstwa w Krakowie, następnie zaś do wiedeńskiej Akademji sztuk pięknych“.

W ten sposób pierwsze zakupy barona Pappenheima i 20 guldenów w walucie austrjackiej miesięcznie, ze szkatuły prywatnej Franciszka Józefa, stanowiły posąg Grottgera na lata pracy szkolnej. Bardzo, bardzo tanio sprzedawaliśmy prawo opieki nad przyszłą chlubą narodową…

Nim, spełniając wolę cesarską, znalazł się młody Grottger w Szkole krakowskiej, korzystał z ostatnich miesięcy zupełnej swobody i kąpał duszę w umiłowanej przez siebie sielskości. Tam, na wsi, w Zagórzanach państwa Skrzyńskich, znowu kłaniały mu się lipy i topole, rozsrebrzały noce księżycowe, a na wycieczkach kraj rozsnuwał przed czującem jego okiem — jedyne swe bogactwa — widoki, pełne pamiątek, pamiątki, owiane urokiem okolicznych pól i lasów. Grottger utrwala i na papierze i w pamięci te rysy drogiej sercu fizjonomii kraju. To leśniczówkę z kilku chałupami nad ruczajem, to zarysy zamku zagórzańskiego, to widoki Czorsztyna, to portrety góralików i strzelców karpackich, to znowu już po drodze do Krakowa, ruiny zakluczyńskie, zamek w Wiśniczu, puszczę Niepołomicką…

Zagórzany raz jeszcze przypomniały mu szlacheckie zapusty rodzicielskiego domu — i raz jeszcze niepoprawnie wierzącemu sercu ukazały majak braterstwa i serdeczności — ot, zwyczajną polską maskaradę sąsiedzką... Rzewnie się żegna ze wsią: „Ciemno i cicho było — pisze — gdym opuszczał ten przybytek przedszczęścia mojego"... I myśl jego znowu zwraca się pełna synowskiej tkliwości do ojca i matki, od których teraz coraz dalej unosi go los.

ROK 1852—1854. W pierwszej połowie października 1852 roku, stanął Grottger w Krakowie.

Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że na młodziutkiego autora owej „warowni Krakusa" stary, senatorski gród wywarł ogromne wrażenie. Widział go on, rzecz prosta, inaczej, niż widział w tej samej epoce młody Matejko. — Wawel i kościół Marjacki, szanowne kamienice i barwny rynek, pejsaty Kaźmierz i groby królewskie — nie jawiły się wyobraźni Grottgera jako zabytki, jako klejnoty archeologiczne, które należy oprawiać w ramę malowidła, jako akcesorja bezcenne dla wielkich dziejowych momentów, lecz były dlań raczej podnietą do własnych marzeń — nie historyczną prawdę widział on w starych murach, lecz brał z nich żalu pełen i zawziętości sentyment do śnień młodzieńczych i niecierpliwych wzlotów duszy w przyszłość. Bo zewsząd i zawsze indywidualność bierze tylko — samą siebie. 

Po za tym jednak ogólnym, nastrojowym wpływem miał Kraków dla Grottgera znaczenie bardziej szczególne: oto po raz pierwszy tu stykał się na serjo ze szkolną atmosferą. 

A był ówczesnym kierownikiem krakowskiej szkoły malarskiej, nie kto inny, tylko Stattler Wojciech, ów „kochany Stański", któremu wróżyli najświetniejszą przyszłość, na którym tyle dla sztuki polskiej budowali Mickiewicz i Słowacki. Wiemy, niestety, jak mało Z tych nadziei usprawiedliwił autor Machabeuszów. W duszy tej, niewątpliwie pięknej i bogatej, do końca życia przetrwał gorzki rozdźwięk pomiędzy zamiarami a możnością wykonania. Zachęty Overbeck’a, ni przepowiednie poetów, ni wreszcie własne, pełne erudycji, głębokiego sądu i znawstwa poglądy nie mogły Stattlerowi zastąpić braku talentu. I wielkiem być musiało wewnętrzne udręczenie tej duszy, czującej wszelką doskonałość, do niej się wiecznie zrywającej, a skazanej w twórczości własnej na dożywotnią mierność.

W chwili, w której Grottger przybywał do szkoły, zatarły się już nawet w pamięci uczniów i ogółu wielkie zasługi Stattlera — pierwszego organizatora nauki artystycznej w Polsce, prawdziwego twórcy szkoły krakowskiej, reformatora, wprowadzającego naturę i nawet — o zgrozo — „akt", tam, gdzie dotąd panował szablon i „antyk", zwycięskiego pogromcę opłakanych wpływów Brodowskiego. Wszystko to już było, już się stało dawno, przed laty — widziano zaś tylko w Stattlerze ówczesnym gorzkiego pedanta, niezrozumiałego dla zbyt młodych uczniów, miernego malarza, złamanego i mającego niebawem ustąpić z widowni starca. To atmosfery szkolnej ożywiać nie mogło, tern bardziej, że Stattlerowi zawsze, a tu przy końcu tern bardziej brakło na właściwem rozumieniu bezpośredniego nauczyciela młodzieży. Przemawiał do niej językiem górnolotnych apostrof, postępował zapewne zawsze z najlepszych pobudek, lecz dziwacznie i szczudłowato, co bezlitośnego oka młodych ujść nie mogło. W ostatnich tych latach starczej rozterki Stattlera z sobą samym i otoczeniem nie mało młodych sił spaczyło i zmarnowało się w szkole krakowskiej, a uratować ich nie mógł pomocnik i następca Stattlera, Władysław Łuszczkiewicz, sam mierny artysta i zarodami pedantyzmu zatruty. W profesorskiem gronie najwybitniejszą, najbliższą sercu młodzieży postacią był wówczas niewątpliwie Józef Kremer. Ten w wykładach swoich, zetknięciach poza szkołą, miał tyle niekłamanego entuzjazmu dla sztuki, tak umiał każdemu usłużyć wiadomościami z jej historji lub z historji polskiej, przemawiał tak zrozumiale, że młodzież lubiła go i ulegała jego wpływom. Były to jednak, oczywista, raczej wpływy ogólnokształcące, nie mogące zaradzić brakom i nudzie właściwych malarskich uczelni szkoły.

W szkole zgromadzenie dwudziestu kilku uczniów pastwiło się zazwyczaj nad martwą naturą, a pozostały w ich wspomnieniach jakieś nienawistne skorupy garnków i potłuczone jaja, które dyrektor kazał im zbyt często malować: „Rób, jak widzisz" — mawiał. Rysowano obficie z gipsów oraz draperje na manekinach, rzadziej żywego człowieka. Prócz tego zawzięcie kopjowano, przy czem najwięcej szczęścia miały kozackie i czerkieskie szkice Orłowskiego, na których próbowano „zdolności" uczniów.

Grottger szkołę wziął tak, jak brał wszystko w życiu — sercem i zapałem. W pierwszych zwłaszcza czasach pobytu w Krakowie, prócz porannych i wieczornych zajęć szkolnych, bo chodził i na wyższy kurs szkoły realnej, to jest t. zw. techniki, miał jeszcze i lekcje francuskiego i wykłady z anatomji, i wreszcie ulubione pogadanki Kremera z historji sztuki i estetyki — zgoła czas zajęty od rana do godziny 8 wieczorem.

Powoli jednak beznadziejna jałowość szkoły, starcze pretensje Stattlera i nadewszystko zapewne owo rozpaczliwe piętno mierności na wszystkiem, co wychodziło z rąk profesorów i dyrektora — wzięły górę nawet nad niepowszednim zapałem Grottgera. Nawet on, taki pochopny do miłowania i baczności, czuł, że gorzknieje w szkole i że tam nie wiele baczność się zdała.

W pamiętniku Andrzeja Grabowskiego, bardziej bezlitosnego w swych sądach o szkole, przechowały się liczne wspomnienia o zmarnowanych w tym okresie talentach — o Jankowskim, który poszedł na malarza pokojowego, o Plucińskim, który skończył na aptekarstwie, o Żyglińskim, który zwarjował i t. p. Ile w tych smutnych kolejach młodych talentów było winy szkoły, dziś osądzić nie potrafimy. Ale to pewna, że przykłady te zatruwały reszcie spokój i zrażały młodzież do pracy szkolnej, podrywając wszelką wiarę w jej skuteczność.

Nie wiele również oparcia dawały ówczesne ogólne stosunki artystyczne Krakowa. Pusto tam było jeszcze i głucho. Jeden ze zdolniejszych profesorów szkoły, pejzażysta Głowacki, umarł był właśnie na parę lat przed przybyciem do Krakowa Grottgera, najznakomitszy zaś, najbardziej europejski z polskich malarzy tej epoki, talent dojrzały — Michałowski — spędzał ostatnie lata wśród zajęć obywatelskich lub gospodarczych, uciekając od czasu do czasu do samotni swej artystycznej, nie mając żadnego wpływu na szkołę i młode pokolenie, które prac jego nawet nie znało. Złośliwy jakiś los to sprawił, że cała bogata w talent i kulturę praca Michałowskiego — cały ten dorobek, który, kto wie, jakby był wpłynął na kształtowanie się ówczesne samego kierunku pracy artystycznej w Polsce, całe jego o ćwierć wieku przez francuskie wpływy wyprzedzające ówczesną rutynę doświadczenie — wszystko to pozostało w owej decydującej chwili dla ogółu młodzieży malarskiej w kraju — tajemnicą! Niestety, do dziś jeszcze pietyzm czy dziwactwo sprawiają, że tej spuścizny świetnej nie znamy.

Zgoła nieobecnymi byli w owej chwili w Krakowie wszyscy ci, którzy mogli podnieść w Grottgerze poziom artystyczny. Rodakowski właśnie po wyjściu od Cognefa sam w Paryżu rozpoczynał pierwsze samodzielne kroki. Gerson uczy się jeszcze w Petersburgu, potem w Paryżu; to samo młody Kossak. Jeżeli zaś dodamy, że rówieśnikami Grottgera są Kotsis, i Grabowski, i Chlebowski, i Penther, i Młodnicki, i Andriolli, i Maszkowski, — że razem z nim do szkoły krakowskiej wstępuje Matejko, że dalej Brandt lub Siemiradzki, ci dzisiaj „starzy", to już późniejsze pokolenie, zrozumiemy, jak mało znaleźć było można w ówczesnej atmosferze Krakowa właściwej „nauki". To też Matejko, gdy chciał się czegoś naprawdę „nauczyć" lub napatrzeć się na dzieło sztuki — nieodmiennie szedł oglądać — rzeźby Wita Stwosza... Trzeba koniecznie ten obraz synchronistyczny do młodych lat Grottgera mieć w pamięci, by zrozumieć, Zgłębić całą potęgę, całą bohaterskość wzlotów takich, jak jego lub Matejki — z takiej atmosfery, w takich warunkach.

Pozostawały więc jakie takie tradycje, mało zresztą znane, bo nieoparte na muzeach i zbiorach — coś o Chodowieckim, o Norblinie, więcej z Orłowskiego, kopje z obrazów „pana Suchodolskiego" i wreszcie wiara w ową zagranicę — obiecaną ziemię sztuki. Na szczęście jednak Kraków miał inne skarby, które bądź co bądź karmiły szlachetny głód młodzieży i szkoła krakowska nie tylko profesorami i chudą tradycją zaważyła w życiu Grottgera.

„Bogataś, Polsko, w rady i sposoby — nie u żyjących wszystkie twoje siły" — mówi gdzieś poeta — „kiedy ci milczy, przemawiają groby, kiedy ci milczą, — mówią twe mogiły". Tak przemawiał do młodych stary Kraków. Szkoła zaś dawała im najczystszy, najtrwalszy ze swych wpływów — wpływ koleżeństwa.

Sądzę, że jeśli gdzie, to w Polsce owe „koleżeńskie koła", owe „grona rówieśnych" od litewskich tradycyj promienistych do biesiad czerwono-ruskiej grupy — stanowiły największą może władzę moralną w społeczeństwie. One sprawowały „rząd dusz" młodocianych, one im skrzydła do lotu prostowały, one ich wyposażały uniesieniem wiary i nadziei, poiły szczęściem wzajemnego zrozumienia i w życie iść kazały najuboższym, najbardziej ukrzywdzonym sierotom polskiej doli z podniesionem czołem. One sprawiały nawet więcej, niż podniesienie czoła — one podnosiły serca. Czy w dalekiem Wilnie dokoła Zana i Mickiewicza, czy w Warszawie wśród młodych podchorążych, czy w Krakowie wśród słuchaczów wszechnicy Jagiellońskiej — koła przyjacielskie młodzieży jednaką odgrywały rolę w jej psychologii, choć nie jednako się upamiętniły w dziejach. Coś między prostotą żołnierskiego bytu a egzaltację spiskowców, braterstwo uczuć i nieubłagana zarazem krytyka wzajemna, krzepienie się w walce z rzeczywistością, a zawsze gotowy do wybuchnięcia zapał ideału — wszystko to miały owe bardzo polskie, luźne, a tak ścisłe, związki koleżeńskie. Zamieniały one również potęgą młodzieńczości opłakane warunki materjalne w jakiś niemal raj cyganerii, nie dając przedwcześnie zrazić się i zapragnąć taniego dosytu. Serdelek warszawski, kiełbasa krakowska, uczt tych młodzieńczych Zastawa, i szklanka, raczej bez spodeczka, herbaty — ich szampan — wystarczały rozegzaltowanym gronom, tuczącym się sowicie — rozmową.

Brzostowski, Stadnicki Jan, Suchodolski młody, zwany Salvatorem Rosą, Grabowski zwany Tycjanem, niekiedy Matejko lub po prostu Matiaszek, zawsze Grottger-Krosteczka stanowili taką grupę zżytą i zharmonizowaną ze sobą w Krakowie.

Wśród tych miłych sercu kolegów poznał Grottger i Stanisława Tarnowskiego, najwierniejszego przyjaciela swego do końca życia.

Nie będę się tu wdawał w opisy tych przyjęć, gdzie pito herbatę, jedzono kiełbasę, palono, rąbano się, dysputowano, czytano, improwizowano do upadłego. 

Rzecz prosta, że i tu, jak we wszystkich tego rodzaju gronach koleżeńskich w Polsce — myślano o „samokształceniu się". Gdzie indziej młodzież poważniejsza myśli o ukształceniu — u nas istotnie musiała i musi dotąd myśleć przedewszystkiem o samopomocy. Więc często wieczorami jeden z młodych czytywał na głos jakieś poważne dzieło, podczas gdy inni — Grottger napewno — rysowali. Wyprawiano się również na pejzaż za miasto, by się nieco oderwać od draperji i martwej natury. 

Nadewszystko zaś krzepiono serca w cudnej ułudzie młodzieńczego braterstwa..

Jakkolwiekbądź sentyment tych zażyłości kochająca, nigdy niesyta uczuć tkliwych i szlachetnych dusza Grottgera chłonęła z zapałem. A był mu w owej dobie ten sentyment jedynem oparciem w bolesnej chwili, kiedy tracił ukochanego ojca.

Jan Józef życiem spłacił swe zamiłowanie do koni — umarł pokąsany przez wściekłego konia w ciężkich cierpieniach, pielęgnowany przez pierworodnego na jesieni roku 1853.

Cios ten spotęgował w młodym Grottgerze zawziętość do pracy: poczuł się, jako najstarszy w rodzinie, już wtedy jej opiekunem, co odbiło się nawet w listach do matki, pełnych powagi, a co niebawem miał stwierdzić pełnieniem przedwczesnych obowiązków.

Na wiosnę 1854 r. kończy Grottger swe studja krakowskie i nim podąży do Akademji wiedeńskiej, przez kilka miesięcy zanurzy się znowu w uwielbianej atmosferze towarzyskiej i rodzinnej Lwowa i Krakowa, dzieląc czas między podziwianiem „ślicznych“ pań i panienek, zebraniami koleżeńskiemi a swobodną pracą. 

Młody Grottger, w którym serce, wezbrane uczuciem, naprawdę zawsze i wszędzie nadawało ton postępowania zarówno w stosunkach Z ludźmi, jak w wyborze tematów artystycznych, nie zamykał go na żaden powab życia. Kochał kraj, rodzinę, sztukę, towarzyszy — kochał w nich urok życia, spełniającego się w pięknie — mógłże nie kochać od najwcześniejszej chwili kobiety? Mówi Słowacki o oczach ludzkich, że to jest zmysł, „co kochać przymusza”, za którym idą i serce, i dusza. A cóż oczy artysty, chciwe piękna, łakome tej światłości życia, objawionej w kształcie, barwie, ruchu, wyrazie? Stokroć silniej niż wszelkie inne oczy upajają się one wszelkim powabem, bo w tern właśnie ich powołanie. 

Tymczasem w Grottgerze nie tylko oczy kochać przymuszały — on cały był potrzebą miłości rozradowany — serce w nim biło miłujące i przymuszające miłować. Kiedy więc widział „śliczne” twarzyczki niewieście, a sercem za tym powabem kształtu dopatrywał się wszystkich innych — nie dziw, że im ofiary palił.

W Krakowie zakochał się pacholęco w pięknej Halce Dzieduszyckiej, a wraz ją widział „świętą” i wyposażoną „boską naturą” — i choć pisał, „że zawiązało się we mnie do niej szlachetne przywiązanie, ale może niktby go we mnie nie wyczytał" — to przecież wyczytali z serca na dłoni ową tajemnicę wszyscy koledzy i znajomi. — Były nawet jakieś natchnione szkice porwania, w których „ona" miała rysy pięknej Halki, „on" łudząco przypominał Artura. — I nieraz jeszcze później stawały mu w oczach rysy panienki, by mógł stwierdzić, że była mu ponad inne piękną: „Ależ to śliczna ta panna Helena, ale to nie Halcia"! 

Rozszerzało się tymczasem koło towarzyskich stosunków młodzieńca — wczesne sieroctwo przysparzało mu samodzielności, aureola talentu jednała mu ludzi, a podbijało ich zupełnie jego niewymuszone, szlachetne usposobienie.

W Krakowie bywał u Siemieńskich, Hoszowskich, Polów, Dzieduszyckich, u państwa Konopków pod Krakowem — we Lwowie zaś i pod Lwowem miał, jak wiemy, z dawna liczne rodzinne i towarzyskie stosunki. We Lwowie zwłaszcza roiło się od „ślicznych" i „dziwnie przyciągających" pań i panienek — więc kilka wakacyjnych miesiący spędził Grottger jak w raju. Na brak „aniołów" w każdym razie nie mógł się uskarżać!

Pozostanie to już na zawsze rysem znamiennym tej kipiącej życiem duszy, że, im bardziej wirował w zamęcie towarzyskim, tern, zdawałoby się, więcej równocześnie pracował. Niespożyte zasoby energji miał w sobie dla sztuki — nie dziw, bo jej życie dawał.

Piękne panie i dobrzy znajomi chętnie obstalowywali od młodego malarza ten konia, ten winietę, tamta własną główkę, i Grottger zwijał się radośnie z paletą, rad zawsze ze sposobności malowania i niby bardzo przezornie myśląc o zebraniu „zapasiku" na Wiedeń.

Zapasik naturalnie błyskawicznie tajał w zebraniach koleżeńskich, czasami już „przy szklance wina", a często po dziecinnemu — na ciastka. Nie były to zresztą wielkie sumy: 20 złotych, 15 lub 30 „w pięknym pularesiku" — to były ówczesne honorarja artysty. Lepiej płacił „kochany Papcio" — zacny Bawarczyk Pappenheim, który po dawnemu nabywał chętnie liczne utwory ulubieńca i polecał go względom swych przełożonych, jak np. generałowi Schlickowi, który dał mu za portrety koni „aż 60 złotych".

Jakże Grottger pracuje w tej pierwszej po dziecinnych próbach dobie? Krakowskie studja szkolne musiały przedewszystkiem odbić się na jednej bodaj bardzo ważnej stronie pracy artysty— oto na rozbudzeniu — przez wzajemną krytykę i napatrzenie, przez próbowanie różnych sposobów pracy — na rozbudzenie świadomości artystycznej.

Czuł Grottger sam, że wraz Z wyjazdem jego z Krakowa kończy się bezpowrotnie dziecięcy okres nauki, że trzeba będzie coraz więcej samemu badać i zważać, zdawać sobie sprawę ze wszystkiego. Poczucie to wyraziło się istotnie przedewszystkiem w rozpoczęciu dziennika, w którym od roku 1854 przez kilka lat notować będzie każdy szczegół życia — najpierw z dziecięcą, potem z gołębią wprost prostotą i szczerością sentymentu. Otóż Z dziennika tego dowiadujemy się, jak pilnie sam obserwuje postępy swej techniki, jakim jest surowym i pewnym sędzią nieodzownych swoich braków. Tak np. szkoła krakowska nie mogła go nauczyć rozumienia i traktowania pejzażu — Grottger to rozumie i chętnie korzysta z pomocy i wskazówek kolegów. Zwłaszcza ufa Raczyńskiemu, z którym nieraz pracuje wspólnie — to mu Raczyński „machnie niebo", to znów Grottger Raczyńskiemu „wstawi konia" lub figurę na płótno. Skarży się na ten brak w traktowaniu krajobrazu rzewnie: „Z obrazku — jestem zadowolony, ale z lasem sosnowym z tyłu nie umiem się wcale obchodzić". Poza tern stwierdza, że „w cieniach np. już nie jestem tak brudny, ani mocny — już są lżej traktowane; światła znowu nie odrzynają się tak ostro"

Interesuje go ciągle kwestja posługiwania się paletą: „Malowanie moje nabiera coraz więcej naturalności i, że tak powiem, artystycznego pociągu".

I tu znowu warto zapamiętać, że cały ten dorobek 20 do 30 znaczniejszych prac Grottgera, które znamy z doby 1851—54 roku — to niemal wszystko bez wyjątku roboty farbami, bądź olejne, bądź (przeważnie) akwarelą. To, co znamy z tej doby, zawdzięczamy w pierwszym rzędzie pietyzmowi hr. Pappenheima, który ma do 10 obrazów z datą 1854 i wcześniejszą, dalej pani Helenie z Dzieduszyckich Pawlikowskiej i Stanisławowi Tarnowskiemu ze Śniatynki.

Dzięki im właśnie możemy dziś sami sobie sąd o tych latach wstępnej nauki Grottgera wytworzyć, sprawdzając przy tern trafność jego własnych spostrzeżeń.

Istotnie, nabrał „artystycznego pociągu" — ale ten pociąg bardzo blisko graniczył Z manierą. Nie mogło być inaczej: sama szkoła wtykała uczniowi w ręce sztychy i kopje z Orłowskiego lub Suchodolskiego, podając w ten sposób schematy rozwiązywania pewnych Zadań, traktowania układu figur, rozmieszczenia barw, samej nawet obserwacji ruchów. Trudno w takiej Ucieczce np. nie poznać rozmachu Czerkiesów Orłowskiego. Coś w sześciu kompozycjach (Trzej jeźdźcy, Polowanie z sokołem, Na czatach, Napad Szwedów, Bitwa Szwedów z Niemcami, Ucieczka), poczyna sobie artysta w ten sposób, że na pierwszym planie w środku obrazu kładzie olbrzymią białą plamę, naturalnie konia, nieodmiennie białego — następnie zaś wszystkie ciemne tony rozpędza na brzegi płótna. Przytem koń ów biały — ów nieodzowny koń — zawsze w bohatersko-bojowej pozycji ze skurczonemi koniecznie nogami i naturalnie łabędzą szyją. Oczywista, taki właśnie sposób traktowania „batalistycznych tematów" zjednał Grottgerowi w szkole przydomek Wouvermana — ale, źe go nie posunął daleko w malowaniu — to pewna. Pomijam tu błędy naturalne w proporcjach, np. ów apokaliptycznie wielki koń (biały, rozumie się) na obrazku ze Szwedami — to drobiazg. Ale gorszą mogła się w skutkach okazać maniera — ów pseudo-wouvermanizm, gdyby nie to, że cały ten zgoła „kierunek" chłopięcego jeszcze autora — był ot, bańką mydlaną, którą lot własnego jego talentu rozbił. 

ATAK
ATAK

Przechodził Grottger w tych latach i trochę później ten proces pseudomorfozy artystycznej, kiedy to talent, nie świadomy jeszcze swoich dróg, dopasowuje się niejako do cudzej miary. Orłowski czy Suchodolski, Wouverman czy Horacy Vernet — na razie wszystko jedno, byle jakiś „pociąg artystyczny".

Psychologia tego zjawiska jest niezmiernie prosta: dzieci bawią się zazwyczaj w starszych, powtarzając w zabawach gest księdza, Żołnierza, lekarza i t. p. Talent również ma ten dziecinny okres udawania. Okres taki, batalistyczno-historyczny odpowiada najzupełniej bohaterskiemu okresowi dziecięctwa, kiedy to robimy z siebie „wodzów" i armje z rówieśników. 

Podobnie jak embrjon w kształtowaniu się swojem powtarza w skróceniu biologiczne dzieje gatunku — podobnie psychologia dziecka i kształtowanie się talentu mają takie gesty, powtórzone ze starszego otoczenia i z historji. 

W dobie tej doskonały wpływ wywierał na młodego malarza poczciwy Pappenheim. Nie tyle z zasady, ile z zamiłowania koniarza i kawalerzysty do koni, podsunął Pappenheim artyście coraz to nową sposobność, to do portretowania własnych koni, to koni Schlicka, to prosił go o zrobienie własnego konnego portretu. Była to najpewniejsza droga dla Grottgera do samodzielnego porania się z trudnościami. Tu „biały koń" był mu niepotrzebnym — natomiast ćwiczył swobodną obserwację, namyślał się nad układem, rozwiązywał sobie trudności techniczne.

Zamiast wouvermanowskiego „białego konia” mamy tu świetne kasztany i siwki z wypieszczonym atłasem skóry, po której jak wstęga mory, przewija się blask „lustra”. Budowa koni doskonała, zręczne próby pokonania jednej z największych trudności, w wyrażeniu szlachetnej rasy w końskich łbach i szyjach, w wyrazie oka. Ruch naturalny, jak n. p. w pysznym kasztanie, stojącym sztywno wobec rzucającego się mu do pyska buldożka, „Kochany Papcio” posadzony na koniu świetnie, w doskonałym ruchu szykowca-kawalerzysty — podobieństwo twarzy znamienite.

W portretach znowu dziewczęcych, choćby nawet w przerysowanym nieco profilu Dziewczyny z szalem — czujemy całą miękkość tej ręki, pieszczącej się wprost na obrazach wdziękiem niewieścim, która za lat kilka da nam jedyne arcydzieło kobiecego portretu w Polsce, nieporównane owe akwarelą i kredką marzone główki dziewczęce przedziwnie proste, i kobiece przedziwnie urocze i wytworne. 

I w paru scenach zbiorowych z natury, wyżej wspomnianych, te same nie wouvermanowskie, lecz grottgerowskie już zapowiedzi.

W Pielgrzymce do Hodowic mamy pyszne sylwety (nieco ścieśnione) wiejskiego towarzystwa. Państwo Potoccy i Choloniewscy w kilka powozów dążą do kościoła. Jest chwila postoju na drodze. Panie wyszły, by rozprostować członki i mantyle. Na prawo od widza, na pierwszym planie siedzi młodziutki artysta z teczką szkiców, z papierem na kolanach, w artystycznym zmiętym kapeluszu na głowie. Rysów prawie nie widać, ale w całym układzie i w owalu twarzy, widniejącym z pod kapelusza, taka chłopięcość miła i pilna, jaką właśnie w Grottgerze z tej doby lubimy sobie wyobrażać. To on sam, na pierwszym etapie własnej pielgrzymki. 

Nie będziemy poszczególnie rozpatrywali wszystkich Utarczek ze Szwedami, Beduinów, Tatarów z tej doby. Wyróżniliśmy tu kilka utworów, zapowiadających kształtowanie się indywidualności artysty, potwierdziliśmy dziecinną naśladowniczość innych — to wystarcza. Cóż stąd, że niejeden z naszych malarzy w całem życiu nie wzniósł się ponad poziom, na którym tu stoi młodziutki Grottger, a ma imię u wdzięcznej za rycerzów przy armatach, czy za napad Tatarów publiczności? Tu mamy do czynienia z tak bystrym a potężnym wzlotem genjusza, że ani sposób i nie warto zatrzymywać się tam, gdzie on sam się nie zatrzymał.

Rzućmy raczej raz jeszcze okiem na wszystko, co mu sfera rodzinna dawała, co on sam z niej wybrał i uwłaszczył przed wyjściem w świat. Prawdziwie nie o artystycznych wpływach może tu być mowa, lecz chyba jedynie o tern, co w podłożu duszy samej legło.

Roztaczał więc przed młodą duszą Lwów swe powaby leniwej, rozbawionej atmosfery miasta, na pół urzędniczego i wojskowego, na pół jarmarcznego dla ściągającej z okolic szlachty. Był to taki pół-popas, pół-reduta, ciąg dalszy zapust szlacheckich ottyniowickich, czy zagórzańskich. Obdarowywał go, czem mógł: więc wdziękiem swoich kobiet o zmysłowej naturze ras mieszanych, hulaszczością swej młodzieży, Z pańska lub półpańska niedbałej o jutro, kawaleryjskim szykiem oficerów austrjackich — wreszcie c. k. stypendjum, wyjednanym przez samego namiestnika i miejscowych magnatów, ojcowską opieką przezacnego Pappenheima, Bawarczyka.

I Kraków mu otwierał swoje skarby: spłowiały karmazyn tradycji, dumę pomnego patrycjuszowskiej ongi roli grodu, selekcję towarzyską, już grupującą się koło wszechnicy i akademicką, przed założeniem akademji, ubogie swoje wpływy szkolne, pedantyzmem i rutyną zakwaszone, i bogaty zbiór pamiątek.

A młode, miłowania spragnione serce brało i tam i tutaj to wszystko, co miłowaniem można usprawiedliwić, podnieść uszlachetnić. Za wczasu już za wszelką „pomoc" materjalną płacąc z lichwą pracą i uprzejmą życzliwością — był Grottger młody wśród półpanków — wielkim panem rozrzutnym, hojnym w darach talentu. W leniwej i niedbałej atmosferze Lwowa — uczył się nie lenistwa i niedbalstwa, lecz wytwornego wdzięku wysiłku bez grymasów, Z uśmiechem na ustach. Wśród „kochliwych” i „pociągających” Iwowianek był paziem, pełnym pacholęcej poezji wobec „dam serca” choćby te zrozumieć jej nawet nie były w stanie. — W ułudę rozserdecznień towarzyskich wierzył dobrem sercem i nie dbał o prawdę ich uczuć, skoro własne miał czyste i rzetelne, jak kryształ. Pedantyzm szkoły — łagodził inicjatywą i ciekawością młodzieńczą, a martwocie profesorskiej — przeciwstawiał zapał, krzesany w bezcennych skrach koleżeńskich owych kuźnic studenckich.

Słowem — magnacko ruszał w świat — z ubogich swojskich śmieci.

PIELGRZYMKA DO HODOWIC
PIELGRZYMKA DO HODOWIC

keyboard_arrow_up