Недавно просмотренные
Войдите, чтобы увидеть список лотов
Избранное
Войдите, чтобы увидеть список лотов
Prorok symbolizmu francuskiego, Kamil Mauclair, między innemi pismami, mającemi na celu teoretyczne uzasadnienie tego kierunku, w książce swojej Idees vivantes ogłosił nader śmiałe studjum o „jedności w sztukach." Chodziło tam o wykazanie, że wszystkie sztuki piękne zlać się mogą w jednej, która wypowie się za inne własnemi środkami, bez względu na to, czy sama przez się należy do zakresu wrażeń słuchowych lub wzrokowych, czy sposób wyrazu jej jest statyczny lub dynamiczny.
Studjum to miało stanowić niejako wstęp do przyszłej estetyki, jako podstawy zasadniczej, przy ocenie wielkiej sztuki przyszłości, tudzież wytłómaczyć zdumionemu światu, na czem polega genialność istniejących już arcydzieł szkoły symbolicznej, wyznawcy jej bowiem oddawna zapewniali o swych barwnych wizjach, odczuwanych słuchowo i o dźwięcznem widzeniu zjawisk świetlanych.
Już przedtem Jan Artur Rimbaud, wybitny poeta, jeden z najciekawszych ludzi, jako indywidualność artystyczna, pisze sonet o barwie samogłosek. A noir, E blanc, I rouge, O vert, U bleu, voyelles, Je dirai quelque jour vos naissanees latentes. A, noir corset velu des mouches éclatantes, Qui bombillent autour des puanteurs cruelles...
I tak dalej idą wizje świata rzeczywistego, budzące analogicznie wrażenia barwne, związane z dźwiękiem każdej samogłoski. Inny poeta zapewnia, że harfy są białe, czerwone są trąby, skrzypce, już nie pamiętam, jakiego miały być koloru, ale to pamiętam napewmo, że każdy instrument przedstawiał najściślej określoną, jednę z siedmiu barw widma słonecznego, a cała orkiestra tworzy arabeskową mozaikę, pełną kolorów i połysków.
Łatwo zrozumieć, że wrażliwi artyści, zasuggestjowani w tym kierunku, mogli z całą dokładnością dosłuchiwać się na koncertach symfonicznych barwnych obrazów i że, pod wpływem z góry powziętych idei, doznawali wzruszeń, odpowiadających poznaniu wzrokowemu, co następnie stawało się punktem wyjścia twórczości w tym zakresie. Niema słusznej racji podejrzewać o nieszczerość tych wszystkich malarzy, rzeźbiąrzy i poetów, którzy usiłują w dziełach swoich wyrazić się dajmy na to muzycznie, jak również krytyków, którzy w dobre rezultaty usiłowań podobnych uwierzyli.
Oczywiście, każda ze sztuk rozporządza pewnym zakresem środków sobie właściwych, po za który wyjść nie może; nie mniej przecież istota najpierwszej zasadniczej pobudki twórczej pozostawia na dziele piętno znamienne, wyczuwalne w zawiłym splocie czynników Współrzędnych-tem jaskrawiej, że jest ono zarazem charakterystyczną cechą indywidualności autora. Znając jego temperament, upodobania, skłonności, dopatrujemy się w utworze rysów, które odnosimy do jego właściwości osobniczych. Jeżeli artysta-malarz, dajmy na to, po za sztuką swoją jest jeszcze nadto artystą-muzykiem, to niewątpliwie muzykalność ta, jako jeden z zasadniczych składników osobowości artystycznej, zaznaczy się w jego utworach malarskich. Dlatego też niema wielkiej przesady, jeżeli ktoś w obrazach Whistlera lub Klingera dopatruje się muzykalności, jakkolwiek niepodobna zgoła określić, na czem ona polegać może w plastycznem przedstawieniu, ograniczonem ściśle w ‘czasie. Tłomaczy się to jednak przez skojarzenie nieraz bardzo odległych, tkwiących niejasno we wspomnieniu wrażeń, które pod wpływem szczególniejszych podniet odżywają i wytwarzają nastrój, usposabiający do takiego a nie do innego pojęcia. Jest to niejako uświadomione wnioskowanie, powstałe z pozaświadomych przesłanek). Od syntezy wszystkich sztuk, jaką starał się osiągnąć Wagner w teatrze swoim w Bayreut, pan Mauclair przechodzi do „suggestyi jednoczesnej sztuk wszystkich za pomocą wyrazu jednej z nich" i twierdzi, że potrzeba zlania się sztuk wszystkich w jednę, tak długo majacząca mgławicowo w umysłach, urzeczywistniła się wreszcie pod wpływem muzyki. Dowodem tego ma być słuchanie partycyj Wagnerowskich w zwyczajnej sali koncertowej, kiedy nastrój muzyki wywołuje najpełniejszą wizyę plastyczną - krajobraz, jaki przedstawiać mają dekoracye, żywe figury osób działających i cały ruch sceniczny. Jedynym sprawdzianem podobnie suggestyjnego oddziaływania muzyki mogłyby być tylko wynurzenia człowieka, wyrobionego muzycznie, ale wychowanego w zupełnem wyodrębnieniu od kultury ogólnej, to jest człowieka, któryby przynajmniej nie znał zupełnie legend, stanowiących treść tetralogji wagnerowskiej, i któryby nigdy nie bywał w teatrze na operach. W przeciwnym razie skojarzenie wspomnień świadomych i nieuświadomionych, ten cały kompleks czynników przenajróżnorodniejszych, stanowiących tło duszy współczesnej- wiedzy, uczuć, nawyknień, urabianych w jednakiem środowisku - to jest w ludzkości, z pewną kombinacją słyszanych w danej chwili dźwięków, zmąci niewątpliwie czystość bezpośredniego wrażenia, od dźwięków tych otrzymanego.
Ponieważ jednak niepodobna wyobrazić sobie w społeczeństwie osobnika tak wyodrębnionego, tak czystej, jakby to nazwał bakterjolog, kultury, ażeby usunąć ją z pod wpływu otoczenia, i tern samem przeprowadzić dokładną obserwację nad zachowaniem się jej wobec bodźców określonej natury, zgodzić się trzeba, że na tym punkcie braknie wprost materjału do badań ścisłych, zwłaszcza, jeżeli chodzi o rzecz tak subtelną, jak zagadnienie poznania zmysłowego.
Jest ono przede wszystkim subjektywne, ale podlega pewnym prawom ogólnym, gdyż uwarunkowane jest ogólnemi prawami fizycznemi. Nasze narządy poznania są właściwe ludziom ziemskim, to jest istotom pewnego gatunku, zamieszkującym naszą planetę, to też istoty, narządami temi obdarzone, bodźce zewnętrzne odczuwać będą w pewnym stopniu analogicznie, to jest po ludzku. Oczywiście, podobieństwo będzie bliższe, im jednostki bliżej siebie stoją pod względem umysłowym, uczuciowym, kulturalnym, rasowym, towarzyskim, wreszcie poprostu fizyologicznym, gdyż wśród gatunku tego spotyka się okazy o mniej lub bardziej rozwiniętym systemie nerwowym. Snggestja muzyki, jak zresztą wszystkich innych sztuk pięknych, na ogół ludzki jest istotnie bardzo potężna, na czem też właśnie polega ich rola społeczna i uspołeczniająca.
Ale suggestja ta może być w znacznym stopniu analogiczna, nigdy zaś identyczna. Dla tego też kategoryczne określenie samogłoski A, jako czarnej, lub uznanie tonu harfy za biały, jest fantastyczną zabawką, zresztą bardzo miłą, gdyż utrwaloną w pięknem dziele sztuki, jakiem jest niewątpliwie sonet pana Rimbaud. Można sobie takie rzeczy wmawiać do syta, o ile jest dobra wola po temu, ale można też, bez ubliżenia sztuce, absolutnie w podobne zapewnienia nie Szkoda tylko, że teorje w tym duchu tworzone, obniżyły poziom sztuki i jej znaczenie społeczne.
Pan Mauclair, naprzykład, utrzymuje, że malarstwo jest tylko analizą wrażeń świetlnych. Warto zacytować kilka zdań z tego ciekawego wywodu:
„Malarstwo ma za przedmiot-pisze on - wyłącznie ową analizę, a raczej, ściśle biorąc, sprowadzanie stopniowe analizy tej do wyrazu syntetycznego. Zgromadzenie różnych kolorów - w pewnym porządku na płaszczyźnie, dla ozdoby i poruszenia imaginacji, oto całe malarstwo. Żaden z prawdziwych malarzy, poczynając od Giotta aż do tego biednego, wielkiego a niedoskonałego Gauguina, który był właśnie prymitywistą zabłąkanym między nami, nie wyszedł po za powyższe określenie. Rozkosz artystyczna rodzi się z harmonijnego kontrastu barw między sobą. Z punktu widzenia czysto malarskiego, obraz i dywan z Turkiestanu są jednoznaczne, a w gruncie rzeczy obraz jest mniej logiczny, i właśnie dywan posiada całkowicie rację bytu, gdyż jest on prostokątem wielobarwnym, jedynie właściwym, jako dekoracja. Co się tycze w obrazie tematu i kompozycji, tak jak je pojmuje „Szkoła," to jest to błąd potworny. A jednak prawie niepodobna dziś jeszcze wykorzenić błędu tego, który każe sztuce wyrażać idee, zamiast tego, ażeby w niej właśnie znajdować motywy do rozmyślań.“
Do rozmyślań takich pobudzić ma obraz, który, wedle określeń francuskiego estetyka, jest „jak dywan, rozwinięciem barw w arabesku dekoracyjnym. “
Czyż tylko?
*****
*****
Powracamy tedy do światła, rozumu, szczerości, prawdy, a więc do realizmu, bo jakkolwiek utrzymywano stale, iż obniża on poziom boskiej sztuki, uczciwego malarstwa i rzeźby, bez tak zwanego realizmu nie jestem w stanie sobie wyobrazić. Oczywiście, mam tu na myśli najszersze pojęcie tego określenia, nie zaś jakiś zacieśniony kierunek artystyczny.
Tą mianowicie drogą, drogą najszczerszej prawdy w przedstawieniu przedmiotów świata rzeczywistego, wielu artystów dochodziło do najwznioślejszego idealizmu. Dość wymienić Jacka Malczewskiego, który rysując dokładnie najdrobniejsze szczegóły kształtu, wyraża przecież z przedziwną mocą suggestji fantastyczne sweje wizje, pełne poezji i natchnienia.
Mam przed sobą szereg artykułów, gdzie jeden ze zdecydowanych nieprzyjaciół realizmu wyznawców jego odsądza poprostu od czci i wiary, żywi dla nich w duszy „nieokreślone uczucie, złożone z litości, wstrętu i zdumienia," przyczem na widok dzieł, w znienawidzonym duchu poczętych, „ogarnia go nuda, zniechęcenie, gniew, rozpacz it. p.
„Pierwszym wrażeniem każdego barbarzyńcy-pisze on na wstępie swej estetycznej enuncjacji - na widok portretu, krajobrazu, czy jakiegokolwiek dzieła, w którem jest mowa o naturze, szczególniej zaś o tej, która nas bezpośrednio otacza-jest porównanie, o ile to jest podobne do przypuszczalnego wzoru. Człowiek taki przekonany jest, że zadaniem, celem, a nawet świętym obowiązkiem sztuki jest udawanie natury, wytwarzanie jej złudzenia za pomocą pewnych środków, których się trzeba uczyć tak, jak się uczy każdego innego rzemiosła."
Otóż, jak świat światem, zawsze wymagano od portretu, ażeby był podobny i choć namiętny krytyk nazywa to barbarzyństwem, pod tym względem wymagania się nie zmienią. A nie zmienią się, choćby z tej prostej racji, że pomimo wszelkich bałamuctw w podobnym rodzaju, biorąc rzeczy po ludzku, podobieństwo jest właśnie zadaniem portretu.
Rzecz nie może być piękna ani dobra, jeżeli nie odpowiada swemu przeznaczeniu. Tak np. najwspanialsza dekoracja, nie zastosowana do natury przedmiotu, jaki ma zdobić, jest zawsze ze stanowiska artystycznego chybiona.
W ogólnoludzkiem rozumieniu przeznaczeniem portretu jest to, ażeby przypominał osobę portretowaną.
Nie znaliśmy, co prawda, osobiście modeli Velasquez’a lub Van Dycka, nie mamy więc możności sprawdzenia, na ile portrety są podobne do oryginałów, nie mniej przecież oglądanie płócien tych słynnych portrecistów sprawiało po wsze czasy szczerym plastykom niewypowiedzianą rozkosz estetyczną. Powiadam - szczerym plastykom, gdyż ludzie, pozbawieni zdolności odbierania pełnych wrażeń z zakresu postrzegania wzrokowego, nie zawsze dopatrzą się pewnych szczególniejszych znamion, o które tu mianowicie chodzi.
Niewątpliwie utwory wielkich portrecistów posiadają bezwzględne zalety kolorytu, rysunku i układu, cały jednak najwyższy interes estetyczny, dla znawców zwłaszcza, leży w tem przede wszystkiem, że wyczuwają w nich owe uderzające podobieństwo, że odnajdują w rzeczonych wizerunkach zaklętą duszę żywego człowieka, to jest pełnię wszystkich najbardziej znamiennych cech osobniczych. Nie podobna przypuścić, ażeby jeden rys, jeden szczegół najmniejszy był, jak to mówią, z palca wyssany, gdyż wyrywałby się, jak dysonans, z logicznej konstrukcji.
Zapewne zarówno Velasquez, kiedy malował księcia Olivareza, jak Van Dyck, portretując Karola I, znali ich nietylko z powierzchowności. Przenikliwem okiem przejrzeli oni te dusze ludzkie na wylot, co następnie załamało się pod pewnym kątem w ich duszach malarskich i dopiero, w odpowiednio do temperamentu wyindywidualizowanej formie, wyraziło się w obrazie. Wchodziła tam tedy w grę czynność wyborcza, stosownie do sposobu odczuwania danej osobistości przez malarza, ale właśnie ten wyjątkowy, szczególniejszy dar wyboru cech najistotniejszych, rysów najkonieczniejszych, najbardziej charakterystycznych, sprawiał, że portrety te musiały być zdumiewająco podobne i z dwóch tych malarzy uczynił największych portrecistów świata.
Nieprawdą więc jest, ażeby pomimo całej, najdalej idącej indywidualizacji, dobry portret mógł być niepodobny. Wymienieni artyści byli realistami najczystszej wody, a zarazem pozostali indywidualni w całem słowa tego znaczeniu. Takimi są dziś portreciści nasi: Horowic, Wyczółkowski, Lenc, Pochwalski, takimi słynęli w świecie całym: Whistler, Carriere, Lenbach potem Sergent, Gandara i inni.
Jakiś malarz-figlarz, któremu się robota nie udała, nie chcąc tracić umówionego honorarjum, wpierał w filistra, że tak właśnie być powinno, jeżeli się rzecz bierze pod kątem nieskończoności. Naiwni snobowie od nadzwyczajności wzięli to za dobrą monetę i ukuli teorję na użytek nieudolnych portrecistów.
Zresztą rozwinę to obszerniej w następnym rozdziale. Co się tycze podobieństwa, najogólniej biorąc w krajobrazie, czy innym utworze malarskim - drzewa, skały, obłoki, zwierzęta, ludzie i wszelkie przedmioty, jakie artysta zamierzył przedstawić, jakkolwiek odbiją się w wyobraźni jego pod kątem nieskończenie indywidualnym, jakkolwiek mogą być stylizowane w sposób najbardziej dowolny, muszą przecież w zasadzie być podobne do naturalnych drzew, skał, obłoków, zwierząt, ludzi i wogóle przedmiotów, istniejących w rzeczywistości, albo nie będą niczem wcale. Najbardziej dziwaczny potwór, zrodzony w rozgorączkowanej wyobraźni, jakieś pół psa, pół kozy, musi być w części psiej zupełnie do psa, a koziej do kozy podobny; musi mieć budowę anatomiczną danego zwierzęcia, kształt, kolor i wszystkie inne cechy charakterystyczne. Wprawdzie u wielu symbolistów zwierzę takie przyjmie formę kiszki podgardlanej, płaskiego skrawka kolorowego papieru, rozdeptanej jagody, ale zawsze przypomnieć musi jakiś kształt ze świata rzeczywistego, albo poprostu będzie maznięciem zgoła nierozpoznawalnem.
To trudno, człowiek, pomimo wszystko, nie wymyślił jednego bodaj kształtu, któregoby nie widział w naturze.
Jakkolwiek wspomniany wyżej estetyk drwi niemiłosiernie, że „prosię pospolite, przesianie przez temperament, stanie się klejnotem sztuki", jest istotnie prawdą, i niewątpliwie będzie klejnotem sztuki obraz, przedstawiający prosię pospolite, jeżeli przesiało się ono przez temperament naprawrdę utalentowanego malarza, który umie, to co widzi i czuje, doskonale wyrazić po malarsku. Natomiast nie będzie klejnotem najgórniejszy symbol, jeżeli zechce go wypowiedzieć w obrazie człowiek, nie posiadający odpowiedniego talentu malarskiego i odpowiednich środków tej sztuki.
Oczywiście, lepiej, jeżeli artysta ma coś więcej do powiedzenia, jeżeli .przerasta duchem otoczenie i może je za sobą porwać na wyżyny, w których sam przebywa, ale nie dowie się o tych wyżynach nikt, jeżeli artysta nie ma władnej, męskiej mocy przekonania nas o tern, - jeżeli nie umie malować.
Temperamentu, talentu, zdolności twórczych, nabyć, nauczyć się niepodobna. Nic już nie pomoże, jeżeli się tego w darze od nieba nie otrzymało, ale przez pracę i studja odpowiednie można w sobie wyrobić pewną, szczególniejszą umiejętność plastycznego widzenia, a co się tycze środków materjalnych sztuki, to trzeba się tego uczyć, jak każdego innego rzemiosła. O tem przekonany jest, zdaje się, każdy człowiek kulturalny, a wątpliwości mogą mieć jedynie właśnie barbarzyńcy.
Zachodzą wprawdzie różnice co do poglądów na metody nauczania, ale wszyscy się godzą na jedno, że jednakże malarzowi współczesnemu nauka nie zawadzi, nie obniży ona lotów jego fantazji, nie stanie na drodze do bezpośredniości wynurzeń ducho-* wych. Był to przesąd nader niebezpieczny, który istotnie protegował nieuctwo, ale na szczęście wyrastamy z niego po trochu.
Malarz przedewszystkiem posiąść powinien rzemiosło swej sztuki, opanować środki materjalne, ażeby właśnie zdobyć swobodę wypowiedzenia poczęć duchowych. I łudzą się ci, którzy przypuszczają, że „kiedyś rewolucyjne prądy sztuki współczesnej narzucą posłusznym, jak zawsze, tłumom nową sztukę - z ducha poczętą, duchem żyjącą, do duszy, nie do oczu bliźnich, przemawiającą.“
Wogóle każda sztuka, nawet przedstawiająca „prosię pospolite," przemawia do duszy, choć przedostaje się tam przez oko. Po za pewną nieznaczną dozą przyjemności, jak powiedziałem, fizjologicznej, której doznajemy, oglądając sympatyczne barwy, cała rozkosz estetyczna, jaką daje dzieło sztuki, jest już natury duchowej. Właściwie-przyjemności fizjologicznej dostarcza nie dzieło, ale farba sama przez się. Sprawić to może równie dobrze kawał barwnej materji, kolejdoskop, zielona łąka, lub rozpłomienienie się szkarłatem nieba o zachodzie.
Dzieło sztuki, choćby to była tylko arabeskowa kombinacja kolorów na kobiercu, wytworzy pewną łączność duchową między twórcą i widzem, wzruszy go tern wzruszeniem, pod wpływem którego tworzył artysta. Oczywiście, im wzruszenie artysty było wyższego rzędu, tern silniej podziała na widzów. Podnieść on może otoczenie, natchnąć wielką ideą, uszlachetnić, jeżeli artysta sam duchem je przerasta - prowadzić pieśniami do zwycięstw, jak Tyrteusz.
Nie wyobrażam sobie, jakim sposobem taka, według naszych estetyków, sztuka przyszłości trafi do duszy bliźniego, jeżeli nie przez oczy, uszy, jeżeli wogóle nie przyjmie form dostępnych dla zmysłowego poznania. Skoro zaś przyjmie takie formy ostatecznie, to mówiąc specjalnie, dajmy na to, o malarstwie, z konieczności zmaterjaliznje się, zapożyczając barw i kształtów od natury, co znowu wyrazi się w sposób najbardziej trywialny za pomocą farb, pędzli, olejów i tym podobnych środków, najzupełniej rzemieślniczych. Dlatego też nigdy niepodobna będzie zerwać z „dziecinnym przesądem o trzymaniu się natury“, a środków sztuki trzeba się uczyć, „jak każdego innego rzemiosła. “
Daleko konsekwentniejszy w swych absurdach ezoterycznych jest inny estetyk, który poprostu zajrzał na dno duszy ludzkiej. Z tego, co tam widział, wnosi on, że środki ziemskie nie wystarczają do wypowiedzenia wielkich poczęć duchowych, więc szczery artysta, „doznawszy chwili świętego mistycyzmu, kiedy się duch artysty zbliża ku nieznanemu", idzie spać, nie próbując nawet pisać, malować, rzeźbić. „Twórczość bowiem,- dowodzi dalej-jest potrzebą egoistyczną. Jako taka, najzupełniej wystarcza artyście, który przez to samo nie odczuwa potrzeby uzewnętrznienia swych w iz ji.“
Jest to postawienie sprawy bardzo radykalne. Ponieważ jednak artyści od najdawniejszych czasów uzewnętrzniają swoje wizje w dziełach sztuki, musimy się więc liczyć z tern zjawiskiem. Uzewnętrznieniem tern oddziaływują na innych, wypełniają zatem pewną funkcję społeczną. Dlatego też nonsensem jest mniemać, iż sztuka może się zamknąć w niedostępnej wieżyz kości słoniowej i w arystokratycznem odosobnieniu z góry patrzeć na pospolitość rzeczy ziemskich. Dostojna ta pani musi zejść na padół łez i niedoli między ludzi i żyć ich życiem, oddychać ich powietrzem, ale promiennym blaskiem swego pięknego oblicza rozpraszać ponure mroki trosk codziennych.
Musi ona czuć i rozumieć wszystko, co ludzkie, i być odczutą i zrozumianą przez ludzi.
Tak przedstawia mi się sztuka humanistyczna, ku której, nie wątpię, dążymy obecnie.
Jak analiza wrażeń-świetlnych, przeprowadzona przez impresjonistów, nie utrwaliła wprawdzie tego kierunku, ale stała się punktem wyjścia do niezaprzeczonych zdobyczy kolorystycznych w malarstwie współczesnem, tak może subtelna analiza odczuwania estetycznego, która symbolistów pchnęła na błędne szlaki dywagacji twórczych, jako podstawa teoretyczna, rozszerzy zakres wykształcenia artystycznego twórców i publiczności.
Sztuki nie staną zapewne nigdy na tej wysokości suggestjonowania, ażeby środkami jednej z nich wyrazić się za wszystkie inne, ale artysta przyszłości, jak ongi mistrze Odrodzenia, posiadając tajemnice wielu sztuk, w zakresie każdej z nich będzie się mógł wypowiedzieć pełniej i dokładnej.