Недавно просмотренные
Войдите, чтобы увидеть список лотов
Избранное
Войдите, чтобы увидеть список лотов
Jak już przedtem mówiłem, do bardzo pospolitych należy bajka, opowiadana czasem tendencyjnie i zgoła nie bezinteresownie, że dobry portret może być niepodobny do swego modela, że nawet nie powinien być podobny, gdyż jest to zaleta, uznawana jedynie przez ciemne tłumy, przez najmniej uświadomione warstwy społeczne; dla tego też wymagania w tym kierunku dowodzą złego smaku. Logicznie zatem wypada, że ludzie ze smakiem wytworniejszym, chcąc się portretować, każą sobie raczej zrobić jakiś wizerunek fantastyczny, niż dokładną podobiznę, która jest tylko, jak się pogardliwie mówi, objektywną kopią natury.
„Niewątpliwie - czytam w pewnem piśmie-szerokie masy zawsze uwielbiały w portrecie przedewszystkiem podobieństwo, a następnie grubą plastykę, czyli złudzenie rzeczywistości. Są to wszakże zalety, bez których, jak wiadomo, dobry portret może się doskonale obejść."
Mówił już coś podobnego Ruskin, który, pomimo kolosalnych zasług około podniesienia zamiłowania do sztuki - nietylko w Anglii, gdyż iu nas odbiła się głośnem echem jego namiętna propaganda, - w wywodach swoich estetycznych posuwał się często do absurdu, jak to wykazywał mu niejednokrotnie inny humanista angielski, J. M. Robertson. Otóż Ruskin, wojując zaciekle z pospolitemi upodobaniami tłumu, drwił z tych ordynarnie podobnych portretów, na których pana swego poznają ; nietylko domownicy, lokaj, kucharka, pomywaczka, ale także i kot własny.
Wprowadzając tedy wniosek bezpośredni z persiflacji słynnego i powszechnie uznanego estetyka, estetycy in partibus infidelium przyszli do przeświadczania, że dopiero należycie dostojnem dziełem sztuki będzie wizerunek, na którym osoby portretowanej „i pies“ nawet nie pozna.
Nieporozumienie całe tkwi w tern, jak mniemam, że pomieszano pojęcia obrazu i portretu, gdyż niewątpliwie zdarza się, że wizerunek, w którym nader dokładnie uchwycono czyjeś rysy, bywa zupełnie lichem dziełem sztuki pod względem czysto malarskim i na odwrót, obraz, ani trochę nie przypominający modela, wedle którego był malowany, posiadać może wysokie zalety artystyczne i zasługiwać na uznanie najwybredniejszej krytyki estetycznej. Czyli, inaczej mówiąc, portret może być lichym obrazem, gdyż dajmy na to, jest twardo modelowany i ciężki w kolorycie; ale wizerunek, nie przypominający dokładnie osoby, którą ma wyobrażać, żadną miarą dobrym portretem nie jest, pomimo choćby najwspanialszych zalet malarskich, a raczej nie jest portretem wcale, ponieważ nie odpowiada pojęciom, jakie łączą się z tego rodzaju utworami — ponieważ nie odpowiada przeznaczeniu swemu.
Przeznaczeniem portretu jest plastyczne utrwalenie rysów osoby portretowej w dziele sztuki malarskiej lub rzeźbiarskiej, dążeniem więc tych sztuk w danym zakresie powinno być osiągnięcie możliwie najdokładniejszego przypomnienia owych rysów, czyli uchwycenia doskonałego podobieństwa osoby.
Jest to sprawa tak jasna i oczywista, że nie wymaga, zda się, bardziei wyczerpujących dowodzeń i uzasadnień. Istotnie, pisząc powyższe twierdzenia, mam wrażenie, że powtarzam prawdy pana de la Palisse, że przedsięwziąłem pracę przekonania współcześników swoich, że w dzień słońce świeci, a w nocy bywa ciemno. A jednak łowiąc idee, błąkające się z ust do ust na naszych wystawach wśród artystów i miłośników sztuki, wśród krytyków i estetyków na szpaltach pism perjodycznych, przyszedłem do przekonania, że przedsięwzięcie moje nie będzie zupełnie płonne, że stawiając szczerze i otwarcie określenie tego działu twórczości artystycznej, ośmielę do szczerszych wynurzeń tych wszystkich, którym narzucone z zewnątrz a górne i nieprzystępne hasła kazały ukrywać się wstydliwie ze zdaniem osobistem, trzymając ich w stanie wahań i niepewności.
Szczerość taka może nawet przynieść pewne korzyści praktyczne dla rozwoju sztuki.
Postaram się określić rolę portretu, jaką zajmuje on w dziedzinie plastyki.
*****
Spotkałem kiedyś na wystawie pewnego ziemianina. Wziąwszy mnie pod pachę, przyprowadził przed świeżo zawieszony na ścianie obraz, przedstawiający tęgiego mężczyznę o ceglastej cerze i piernikowym zaroście. - Co pan myślisz o tern płótnie? No, zamaszyste, śmiałe, dużo werwy... - Ale to ma być portret. - Czyj? - Mój, do kroćset-mruknął. -Ach, tak? - Nie poznałeś pan? - Przyznaję, nie poznałem. -Widzi pan-zaczął w tonie bardzo minorowym ów ziemianin - widzi pan, to jest sprawa bardzo smutna. Przyjechałem do Warszawy, żeby sobie portret obstalować. Jeden z najsubtelniejszych estetyków waszych skierował mnie do tego właśnie malarza, jako najmodniejszego, najbardziej poszukiwanego. Ale cóż-portret niepodobny. Nie pozwolono mi o tern mówić. Podobieństwo, to rzecz drugorzędna, obojętna, niepotrzebna, to poprostu ustępstwo dla hołoty. Przedewszystkiem indywidualność artysty, która się w obrazie wyraziła - wszystko inne to furda. „Umrzesz, powiadają mi, czy tak czy owak-portret zostanie. Czy nie wszystko jedno będzie dla twoich dzieci, wnuków, czy prawnuków, żeś miał twarz nieco dłuższą i foremniejszą, policzki mniej wydęte, włosy nie tak zupełnie piernikowego koloru - skoro obraz sam przez się jest arcydziełem.
- Może to i racja - ciągnął dalej żałośnie-Może ja się na tem nie znam. Sztuka jest wieczna, a człowiek znikomy. Vanitas vanitatis. Mniejsza już o dzieci i o wnuki, ale tu chodzi o co innego: chciałem mianowicie żonie, z którąśmy się tak niedawno pobrali, a która wyjechała na kilka tygodni zagranicę, zrobić przyjemną niespodziankę po powrocie. Już wyobrażałem sobie, jaki to wspaniały wywoła efekt, kiedy wejdzie do salonu i nagle ujrzy na ścianie, jak żywego... A jeżeli zapyta, jak pan: Czyj to portret? Efekt chybiony stanowczo.
Ściśle biorąc, mógł artysta nie wiedzieć o obliczeniach ziemianina na wywołanie podobnego efektu, ale, malując portret, winien w nim był dać to, czego od dobrego portretu nieodzownie wymagać należy, to jest, jak wyżej powiedziałem, dokładne przypomnienie osoby portretowanej. W przeciwnym razie utwór w stosunku do założenia swego jest chybiony i tem samem nie może być uważany za dzieło doskonałe - za arcydzieło.
Zapewne, często pewne względne zalety malowidła samego mogą, biorąc rzecz z punktu widzenia bezinteresownie artystycznego, okupić brak tego kardynalnego warunku sztuki portretowania; sprawa ta jednak wymaga bardzo ścisłych i wyczerpujących omówień, ażeby, przez zbyt pohopne uogólnienia, nie zaprowadziła nas na manowce wykrętnej djalektyki. Zdarza się naprzykład, że artysta z osoby pozującej mu do portretu, korzysta w ten sposób, iż na tle jej rysów indywidualnych rozsnuwa własną koncepcję, fantazjuje je, zmienia dowolnie i dociąga do jakiejś własnej wizji, która rodzi mu się w wyobraźni przez skojarzenie kształtów i barw widzianych w rzeczywistości, w danej chwili, w modelu pozującym, z odpowiedniemi kształtami i barwami, zachowywanemi w pamięci przez wybór szczególniejszego umiłowania.
Zjawisko to obserwowałem na pewnym młodym malarzu, pracującym obok mnie w akademii, który, niezależnie od urody i natury modelki, tworzył prześliczne, pełne zawsze jakiejś anielskiej słodyczy główki niewieście. Starał się on wprawdzie naśladować indywidualne linje owalu twarzy, wykrój ust, formę nosa, czoła, brody, szukał właściwego koloru cery, włosów, oczu, nie mniej przecież w namalowanym przez siebie wizerunku, podług zupełnie niepięknej nawet kobiety, dawał coś z klasycznego wdzięku nimfy na monecie syrakuzańskiej.
Było to, oczywiście, zgodne z najistotniejszą treścią jego organizacji artystycznej i, malując w ten, sposób, robił to zapewne intuicyjnie, bez z góry powziętego planu, ulegając jedynie jakimś nakazom wewnętrznym, które mu wytknęły taką a nie inną drogę zewnętrznego wypowiedzenia się. Rzeczy te, sądzone, jako portrety, nie wytrzymywały krytyki, ale, jako obrazy, uzmysławiające wdzięk niewieści, który autor czuł wyjątkowo intensywnie, posiadały niezaprzeczenie wysoką wartość estetyczną.
W malarstwie nazywa się to idealizowaniem, to jest dociągnięciem modela własnego ideału estetycznego.
Malarz ten miał talent wybitny w pewnym zakresie, ale portrecistą nie był bynajmniej. To, co ceniono w jego utworach, należało do zupełnie innego rzędu niezmiernie różnorodnych w manifestowaniu się indywidualności artystycznych zjawisk.
Tego właśnie szczególniejszego rodzaju talentem ze znanych artystów naszych wyróżnia się bardzo znamiennie p. Franciszek Żmurko, który przecież nie rości sobie pretensji do zasług na polu malarstwa portretowego. Unosi go zawsze tak wyjątkowo rozwinięte poczucie dekoracyjności i pięknych form, że modele swoje dociąga do jakiegoś własnego kanonu estetycznego ze szkodą prawdy w oddaniu rysów indywidualnych. Brak jednak tej prawdy przestaje być wadą i staje się zaletą, z chwilą, kiedy podobieństwo jest rzeczą zupełnie obojętną, a całkowity interes artystyczny leży w ujęciu owego wdzięku, w czem artysta jest niezrównany, a czemu zawdzięcza swoję, bardzo rozległą już dzisiaj, sławę europejską.
Cenimy tedy obrazy za pewien sposób malarskiego ujęcia przedmiotu, za oryginalność kompozycji, za dobrą technikę, za soczystość kolorytu lub poprawność rysunku, wreszcie poprostu za zręczne, smaczne pędzlowanie, ale o wartości portretu decyduje podobieństwo, owo uderzające podobieństwo, które zdobywają tylko artyści, wyposażeni szczególniejszym, zupełnie odrębnym darem. Dar ten ostatecznie stanowi o niezbitym fakcie istnienia tak zwanych „portrecistów urodzonych" w przeciwstawieniu do tych wszystkich malarzy, którzy, przyzwyczaiwszy się do sumiennego studjowania natury w jej najrozmaitszych przejawach, dają mniej lub bardziej dokładne studjum głowy ludzkiej, jak mniej lub więcej prawdziwe odbicie nieba o zachodzie lub kawałek dobrze naśladowanej draperji.
Sprawę to postaram się bliżej omówić, tymczasem parę słów o jednem jeszcze nadużyciu.
*****
W piśmie przeznaczonem dla mas najszerszych, które nie wdrożyły się jeszcze do należytego sceptycyzmu wobec drukowanego słowa, czytam, co następuje:
„Idea portretu jest bardzo stara. Jest to poprostu myśl- o przedłużeniu istnienia, troska o nieśmiertelność... Pierwszy portret był wielkim uogólnieniem; nie ścisłą podobizną, lecz symbolem. Był to odrębny znak, który pozostawia po sobie wybitna jednostka. Takim był staroegipski monolit, piramida, nosząca jedno potężne imię, akwadukt-wszelka budowla. “
Że idea portretu jest bardzo stara, o to nie ma się co sprzeczać, ale że nie wyrażał jej monolit (?) ani piramida egipska, najlepszym tego dowodem jest to, że w piramidach właśnie znajdowano portrety istotne, to jest wizerunki osób, którym monument był poświęcony, wyrażone bez żadnej symboliczności. w sposób możliwie najbliższy prawdy rzeczywistej.
Były to naturalistyczne kopie ludzi żywych, o ile, oczywiście, umiejętność ówczesnych artystów na to pozwala; nie ulega jednak wątpliwości, że właśnie w epoce piramid, to jest za czasów starego państwa, kiedy sztuka egipcjan znaczyła pierwsze swe kroki na polu grzebalnem Memfisu, cechowały ją szczere dążenia realistyczne i dopiero w następnych epokach zaczęła się konwencjonalizować, prawdopodobnie, jak to wykazuje Herbert Spencer, pod naciskiem wymagań rytualnych, to jest kiedy, jako zawód, przeszła w ręce kasty kapłańskiej. W początkowych jednak próbach tej najdawniejszej twórczości artystycznej wyczuwa się, przy pewnej naturalnie naiwności i surowości technicznej, usiłowanie bezpośredniego naśladowania zjawisk światła zewnętrznego. Co się tycze sztuki portretowania, to, wedle świadectw archeologów, stała ona na wysokim stopniu rozwoju, a przedewszystkiem właśnie z powodu szczerości i dokładności w odtwarzaniu rysów indywidualnych, i jakoby na wielu wizerunkach z najwcześniejszej epoki można z rysów tych rozpoznać daną osobę, portretowaną kilkakrotnie w różnym wieku. Byłby to dowód ogromnie jaskrawo odczutej charasterystyki osobniczej, w co zresztą łatwo uwierzyć, wnosząc choćby ze znajdującego się w Luwrze paryskim tak zwanego „pisarza“ i kilku innych, bardziej znanych zabytków, gdzie zaznacza się ścisła, objektywna obserwacja i bezpośredniość wyrazu plastycznego.
W muzeum Gizehu przechowuje się posąg, przedstawiający mężczyznę w całej postaci, z charakterystycznem ubraniem głowy. Posąg ten jest niewątpliwie portretem, a powszechnie uważają go za wizerunek króla Chefrena. Jeżeli tak jest istotnie, to znowu znana piramida, nosząca imię tego faraona, nie jest jego portretem, gdyż oczywiście niepodobna przypuścić, ażeby dwie rzeczy, zupełnie różne co do formy, oznaczały jedno pojęcie, tak wyraźnie już wtedy określone.
Rozpowszechniony w starożytności zwyczaj stawiania grobowców zrodził się pierwotnie, prawdopodobnie, z potrzeby zabezpieczenia zwłok przed żarłocznością hien i szakali. Na miejsce, gdzie pogrzebano zmarłego, zwalano ciężkie głazy, ażeby utrudnić dzikim drapieżnikom rozkopanie mogiły. Oczywiście, im osobistość zmarłego wyższe stanowisko zajmowała wśród otoczenia, tern lepiej starano się grób jej zabezpieczyć, tem wyższe wznoszono stosy kamienne, lub sypano kopce z ziemi. Tak powstał tumulus, takie też jest niezawodnie pochodzenie menhirów, dolmenów, kromleehów i ostatecznie owych charakterystycznych grobowców królewskich w Egipcie.
Piramidę, jako grobowiec dla siebie, według zapewnień Herodota, stawiał sam król w ciągu całego swego życia. Wielkość jej miała być wyrazem wielkości panowania. Według podań tegoż Herodota, Cheops, który zbudował ową najwyższą, znaną pod jego nazwiskiem, piramidę, dziś we wiosce Gizeh, miał dla osiągnięcia tego celu uciskać w najwyższym stopniu poddanych, obdzierać ich, dręczyć, wyzyskiwać najokrutniej, a nawet frymarczyć własną córką-sprzedawać ją przechodniom, ażeby zdobyć środki na opłacenie panów architektów.
Wprawdzie legenda o wszystkich okropnościach Cheopsa, spełnianych na tle, jakbyśmy to dziś powiedzieli, ostrej megalomanji, została podobno przez uczonych obalona, nie mniej przecież idea jej, zrodzona w umysłach ludzi dawnych, bliżej stojących tej epoki, doskonale maluje znaczenie symboliczne monumentów, których głównym atrybutem była olbrzymiość, które też symbolizują, jeżeli nie istotną wielkość władzy faraonów egipskich, to przynajmniej ich wielkie ambicje osobiste, ale żadną miarą nie mogą być poczytywane za jakieś uogólnienia portretowe. Tern mniej odnosi się to do wiaduktów i wszelkich innych budowli, jak chce tego nasz estetyk.
Po za tem portret w sztuce starego Egiptu ściśle związany jest z kultem zmarłych. Odgrywa on rolę pośrednika między mumią, zamkniętą w sarkofagu, a życiem zewnętrznem, to też nie spełniałby swej roli należycie, jeżeliby nie odtwarzał najwierniej rysów nieboszczyka.
Podobieństwo było zatem koniecznością, narzuconą artyście zzewnątrz, przez wymagania ściśle określonej natury, jak narzuconą koniecznością było uchwycenie podobieństwa w portrecie, którym ów ziemianin, jak to opowiedziałem, chciał zrobić niespodziankę swej żonie. Obadwaj artyści z tak różnych epok odpowiedzą dopiero całkowicie swemu artystycznemu zadaniu, jeżeli potrafią zastosować się do tej nieodzownej konieczności. Podobieństwo jest istotnym atrybutem portretu, i bez przymiotu tego absolutnie pomyśleć się on nie da. Nic tu nie pomogą symbole, uogólnienia i znaki umówione.
Wogóle wpływ symbolizmu, niewątpliwie przy pewnych formach ogólnej kultury nader przemocny, po wsze czasy na właściwy rozwój twórczości artystycznej oddziaływał otamowująco i, wstrzymując ją nieraz na długie wieki w normalnym pochodzie ewolucyjnym, skazywał na martwotę, tudzież bezpłodne błądzenie w zaczarowanem kole form, z których dusza uleciała bezpowrotnie. Realne kształty, uchwycone niegdyś samorzutnie przez pierwotnego artystę, konwencjonalizowały się z czasem, uogólniały, upraszczały w formie do niepoznania, stawały figurą kabalistyczną, znakiem runicznym, hieroglifem, gmerkiem, herbem, totemem, kobongiem. Tą drogą pan Kazimierz Mokłowski, autor bardzo poważnego dzieła pod tytułem „Sztuka ludowa w Polsce,“ tłómaczył powstanie naprzykład, swastyki. Miało to być w zasadzie przedstawieniem człowieka na koniu, które w szeregu przeobrażeń przechodzi ostatecznie w znak powszechnie znany, a rozmaicie wykładany w symbolistyce różnych ludów.
Wyjaśnienie jednakże znaczenia symbolów stanowi raczej zadanie pewnej gałęzi archeologii, nie zaś nauki o sztuce. Co się tycze pierwotnych portretów, to ścisłe wyobrażenie indywidualnych rysów człowieka przedstawia trudności, których początkujący artysta pokonać by nie był w możności. Istotnie, o ile w najdawniejszych rysunkach troglodytów, przedziwnych próbach najpierwotniejszych twórczości artystycznej, odkrytych niedawno w jaskiniach dordońskich, jako też w pracach rzeźbiarskich i malarskich dzisiejszych ludów myśliwskich, spotyka się doskonałe, pełne charakteru, wyrazu a nawet ruchu, wizerunki zwierząt, o tyle nie znaleziono ani jednego zadawalającego wyobrażenia twarzy ludzkiej. Etnografowie jednak zaobserwowali, że wśród dzikich ludów, gdzie tego wymaga kult religijny, ażeby stawiano podobizny zmarłych na grobach, dziki artysta, w braku odpowiednich środków i umiejętności do zrobienia dokładnego portretu przez powtórzenie, czy też skopiowanie rysów nieboszczyka, radzi sobie w ten sposób, że powtarza na wyrzeźbionym przez siebie bałwanie te przynajmniej szczegóły zawnętrznej charakterystyki, które dla jego niedołężnej sztuki są dostępne. Imituje, mianowicie, najstaranniej w barwie i kształcie te znaki plemienne i osobnicze, które, jako strój i ozdoby, odróżniały zmarłego za życia od innych ludzi. Chodzi mu o możliwe zbliżenie się do podobieństwa, o owe simulacrum, wszędzie jednakowo rozumiane.
*****
*****
Myślę, że w ten sposób oświetlona idea portretu pozbawia go znaczenia symbolu i czyni czemś bardzo bezpośrednim. Dla tego też bez wątpienia pospolite wymaganie podobieństwa nie może ubliżać dziełu sztuki, ani obrażać szanującego się artysty. Ale z drugiej strony, a mówię tu na zasadzie licznych obserwacji, stawiając sprawę tak kanciasto, narażam artystów na pewne kolizje z niewyrobioną artystycznie publicznością. Otóż w tym razie nieodzowne jest małe zastrzeżenie.
W doskonale podobnym portrecie, jak drwił Ruskin, kot nawet pozna pana swego, ale jakiemi drogami podobieństwo to się osiąga, to wiedzą dopiero utalentowani i specjalnie wyrobieni w swym zawodzie portreciści. Tymczasem bardzo niewiele portretujących się pań i panów nie odmawia sobie przyjemności dawania artystom wskazówek, jakoby niezawodnie prowadzących do celu. Niewątpliwie zdarza się, że pewne uwagi mogą być nawet bardzo trafne, najczęściej jednak pochodzą z grubej nieznajomości rzeczy, a wskazania są wprost niewykonalne. Upośledzenie w zakresie umiejętności widzenia, o czem wyżej wspominałem i o czem dalej jeszcze będę mówił, dochodzi czasami do granic nieprawdopodobnych. Znałem jegomościa, który absolutnie nie rozumiał skróceń perspektywicznych. Otóż pan ten, jakkolwiek przyznawał, iż zupełnie jest podobny na portrecie, malowanym przez jednego ze zdolniejszych naszych artystów, miał przecież pretensje, że nie zrobiono mu drugiego ucha. Nie pomagały dowodzenia, że w głowie, zwróconej w trzech czwartych, drugiego ucha widzieć niepodobna. Jegomość prowadził malarza do lustra i pokazywał mu dwoje uszu... jak wół. Oczywiście, jest to przykład niezmiernie krańcowy, choć oparty na najzupełniej autentycznem wydarzeniu. Dzieją się jednak rzeczy na ziemi, wobec których stajemy zdumieni, onieśmieleni i bezradni, jak wobec zjawisk nadprzyrodzonych. Tysiące innych przykładów mniej jaskrawych, jak wymagania rozjaśnienia policzków w cieniu i t. p., możnaby przytoczyć na dowód, że zastrzeżenie powyższe nie jest zbyteczne.
Źródłem nieporozumień bywa także zbyt żywe podobieństwo portretu.
Osoba, znająca siebie z fotografji, do której pozowała z ustami „w ciup" i z „przyjemnym wyrazem twarzy,“ miewa pretensje, jeżeli tego nie odnajdzie w portrecie, zrobionym przez szczerego artystę. Winne tu jest bezwzględne zaufanie do podobieństwa fotograficznego, co jest bardzo rozpowszechnione, a jednocześnie bardzo zawodne, pomimo niezaprzeczonego objektywizmu aparatu.