Búsqueda avanzada Búsqueda avanzada

II.


Wolny czas, pozostały między ukończeniem kursów w Krakowie, a wyjazdem do Wiednia, spędzał Artur wesoło i ochoczo w gronie kochających go krewnych i znajomych we Lwowie. Te kilka letnich i jesiennych miesięcy roku 1854 przetrwały w jego sercu i pamięci jako najmilsze wspomnienia, tem droższe, że następujący po nich pobyt w stolicy państwa nie nastręczał mu ani części tych przyjemności, jakich doznawał wtedy w rodzinnem niemal mieście — a przy szczupłym zasiłku monarszym narażał go na ciężką troskę o jutro i gorzki często niedostatek. 

We Lwowie nie potrzebował się troszczyć o chleb powszedni a dzień za dniem płynęły mu szczęśliwie i radośnie wśród pracy i zabaw, poważnych zajęć i dziecinnej pustoty, gdyż niezwykły ten umysł długo zachował prostotę i swobodę dziecka. Pod wrażeniem zapewne owego niczem nie zamąconego szczęścia i wewnętrznego zadowolenia rozpoczął wówczas spisywać dzienniczek, z krótszemi i dłuższemi przerwami w dwóch książeczkach doprowadzony aż do roku 1858 — nieocenione źródło do historyi jego umysłowego rozwoju.

Czyż dziwno, że mu wtedy było dobrze, skoro nie krępowany niczem, wydobywszy się z murów szkolnych, z pod argusowego oka niemiłego nauczyciela, malował tylko to, co przemawiało do jego serca i wyobraźni, nie ograniczając się na martwej naturze, tworzył ludzi, żołnierzy i konie, sceny zbiorowe i epizody wojenne, pewny, ze te młodociane płody znajdą amatorów i kupców, obracał sie w kole drogich sobie osób, bawiąc na przemian z matka i ciotką, z dziadostwem, lub nieoszacowanym,.„najmilszym", „najdroższym” Papciem, z zaprzyjaźnionymi rówieśnikami i ładnemi kobietami, wreszcie z przybywającymi często do Lwowa wujami i krewnymi.

Jakżeż ochoczo posuwał ołówkiem i pędzlem na papierze i płótnie, wiedząc doskonale, że za pilną i staranną pracę spotka go uznanie i nagroda, że czekają go zabawy i rozrywki, konne wycieczki z hrabią i piesze spacery w licznem towarzystwie, dowcipne rozmowy z młodemi osobami obojga płci i raźny taniec w hulaszczej drużynie. 

Wszystko, co robił i co robić zaniedbał, co czuł i myślał, wszystkie popędy i zachcianki, przeplecione najobojętniejszemu zdarzeniami i szczegółami, jak punktualnie powtarzanemu relacyami meteorologicznemi, sprawozdaniami ze stanu finansów, ze sprawunków itp., mieszczą się w tym szczególnym dyaryuszu, odzwierciedlającym sumiennie i wiernie cały ówczesny tryb życia i moralną fizyognomię pełnego werwy, fantazyi i wiary w siebie chłopca.

Ta wiara nie przejmuje go bynajmniej dumą, nie czyni pretensyonalnym sensatem, nie podaje mu myśli, że jest czemś wyższem, czemś lepszem od młodych towarzyszów. Nietylko nie stroni od nich, lecz owszem szuka ich towarzystwa i uczestniczy w dziecinnych zabawach. Ze starszymi rozważny i roztropny, z wyrostkami popuszcza wodzy swej bujnej naturze, zarówno skory do swywoli i pustoty, jak do pracy; tylko kartami się brzydzi, i gdy inni grają, on się nudzi, a dla zajęcia umysłu przegląda ryciny. Znalazłszy się razem z Wisłobodzkim, Strojowskim, z Mochnackimi, Tadziem Madejskim, buja, jak pierwszoklasista w chwilach rekreacyi. Oto zaczynają od gonitwy i tańców, a kończą na tem, że „jeden wyłazi na drugiego” i skacze na ziemię wśród wesołego gwaru i głośnych śmiechów. Ubawiwszy się w ten sposób do syta gawędzą „przy cygarku”, jedzą bułki i zapijają czerwone wino aż do dziesiątej godziny wieczorem. „Tak nam wesoło było, jak nigdy”, mówi Artur, a okrzyk ten powtarza się kilkakrotnie aż do chwili wyjazdu ze Lwowa. 

W zabawach i wybrykach młodzieńczych nie pozostawał zwykle w tyle za innymi, czy chodziło o to, ażeby „w sekrecie” wychylić z druhami szklankę „doskonałego miodku”, czy poswywolić i pożartować, czy praktykowanym często między młodzieżą zwyczajem zaczepiać dzieci Izraela, gdy się roiły po wałach hetmańskich tak tłumnie, że dla innych śmiertelników nie pozostawało już miejsca. Tylko Artur, rozpoczynając tę grę, nie bardzo chwalebna, był przygotowany na jej następstwa i me tracił fantazyi, jak jego towarzysze, w chwili, gdy zagroziła nierówna walka. Podczas jednej z takich wypraw krzyżowych, pewien żyd, „śmielszej natury”, stawi się ostro, i „już mało do bójki nie przyszło”. Wówczas przytomność umysłu naszego bohatera zażegnała burzę. „Krzyknąłem na niego — opowiada w dzienniku aby zamilkł, bo nie wie, z kim ma do czynienia; że jako syn krajs-komisarza, każę go przez policyantów przytrzymać i do policyi zaprowadzić, skoro się tylko z czem żuchwałem odezwie”. Grośba skutkowała; żyd wedle malowniczego wyrażenia Artura „ogon zacisnął i poszedł”... 

Najwięcej wzmianek w swym pamiętniku poświęca młody malarz kobietom, bo też najczęściej znajduje się w ich towarzystwie. Spotyka je zwykle u „cioci Olesi i u babci, szuka ich w znajomych domach, towarzyszy im w wycieczkach na jarmark u św. Jura, na krótszych i dalszych przechadzkach, grywa z niemi w różne gry, gawędzi i opowiada, tańczy ochoczo, niekiedy „na zabój“ i „produkuje się" z kołomyjką, a o każdej zapisuje jakieś krótkie, ale zwykle charakterystyczne spostrzeżenie. Dowiadujemy się więc, że panna Netrepska „bardzo piękne ma oczy", że sławna swojego czasu aktorka, pani A. „bardzo miła kobietka", że bardzo również przyjemna „Adziunia“ K , że pani K. „bogata we wdzięki i kochliwa", nie tyle piękna, ile „jakoś dziwnie przyciągająca"... 

Z wszystkich lwowskich piękności największe wrażenie na Arturze sprawiła młodziuchna panna Tur...ówna. „Ależ to śliczna ta panna Helena!" — woła z uniesieniem; snać jednak wdzięki nowej znajowej nie wyrugowały z serca i w pamięci dawniejszego bożyszcza, gdyż dodaje z żalem: „ale to nie Halcia!" 

Znajomość tę, jak wiele innych, zawdzięczał hr. Pappenheimowi. Przyszedłszy do pani T. na jej życzenie, doznał nader grzecznego przyjęcia; stanęło na tem, że matkę i córkę odportretuje na koniach. Pierwsza bawiła się sama sztuka jako dyletantka; kopiując właśnie jakiś obraz treści biblijnej, radziła się siedemnastoletniego chłopca, jak gdyby skończonego artysty i polegała na jego zdaniu.

Do panny Heleny uczuł od razu pewną skłonność, lecz trzymał się od niej zdała i unikał starannie wszelkich pozorów natręctwa. Poszedłszy z rana celem odrysowania jej białego konia, spostrzegł, że go już siodłają. „Mogłem pójść także do rajtszuli — dodaje — ale myślę sobie: możeby się to pannie T. nie podobało, bo ona tam sama jeździ na koniu". Delikatność w tym razie okazała się za daleko posuniętą; piękna amazonka zażądała owszem sama, ażeby ją rysował, uganiającą w ujeżdżalni. Zachwycony tern Artur, opowiada: „był tam i Julko Dzieduszycki, wielki koniarz, i ten pannę niekiedy poprawia!" a tegoż samego dnia, bezpośrednio po tem zdarzeniu, jakby chcąc dłużej pozostać pod mitem wrażeniem, kupił w sklepie „prześliczna amazonkę d'apres Horace Vernet“, i nie omieszkał zapewnić z przyciskiem , że wydanych na ten cel pieniędzy wcale nie żałował…

Ale robota, z powodu piękności panny, nie szła łatwo. Nie dość, że mimo usilne starania, nic mógł pędzlem oddać jej wdzięków; na domiar złego, obraz już daleko posunięty, pękł i zepsuł się w chwili, gdy niecierpliwy artysta przystawiał go do pieca, aby farby prędzej wyschły. Dotknięty tem do żywego, utyskuje żałośnie: „Jeszcze mi się nigdy tak źle nie wiodło, jak z ta panna T...“ Pracując więc znowu bez wytchnienia, w pocie czoła, wyrysował szczęśliwie piękną panienkę, lecz tylko do głowy. Z główką miał nowy kłopot, bo czuł, że nie dorósł do wysokości trudnego zadania, że ołówek jego słaby wobec tylu powabów. „Jutro — mówi — skończę portret pięknej panny Heleny. O Boże, daj, aby był podobny!“

Obraz zyskał gorące uznanie obu pań; młodsza chwaliła bezwarunkowo, stając w obronie malarza przeciw matce, która mu jakiś błąd wytykała. Opowiadając to, czyni Artur filozoficzną uwagę: „może za kilka lat śmiać sie będę z podobnych pochwał, ale nic to nie szkodzi, bo mnie do dalszej pracy zachęca".  

Portret pięknej istoty wszystkim się wydawał podobnym, ale samego kompozytora nie zadowolnił wcale, wymazał więc główkę, poprawił, i wtenczas dopiero kontent ze swego dzieła, woła z zapałem : „O Boże, jakżem ja szczęśliwy, żem ją podobną zrobił!"

Panią Tur...ową uszczęśliwił wielce, wyrysowszy jej siwego łabędzia a na jej własnym obrazie dorobiwszy w lot, bo w półtorej godziny, szyję i głowę końską.

Pracował wtenczas bardzo pilnie i zarabiał stosunkowo dużo, a wynagrodzenia, otrzymywane za swoje prace, zapisywał tak skrzętnie, że możemy wyliczyć dość dokładnie, ile dochodów przyniosła mu sztuka od 24 października, to jest od chwili rozpoczęcia dyaryusza, aż do 20 grudnia, to jest do wyjazdu ze Lwowa. I tak pani Chołoniewska ofiarowała mu 20 zł w pięknym pugilaresie za lekcye rysunków, udzielane jej synowi, p. Krzeczunowicz 25 złr za winietę do poemaciku — pani Olszewska 30 złr. za sportretowanie mieszkania — generał Schlick 60 złr. za portrety koni — p. Juliusz Dzieduszycki 20 złr. za jakiś szkic — wuj Ferdynand 12 złr. za nieznany nam bliżej obrazek — pani Turkułowa 30 złr — co już czyni wcale poważna kwotę około 200 złr. m. k. 

Zapasik ten w innych rękach zatrzymałby się dłużej, niż u niego, i stałby się dzielna pomocą w dniach biedy i niedostatku; ale Artur daleki od samolubstwa, chętnie dzielił się z matką, a nadto nie należał nigdy do ludzi, myślących o jutrze. Owszem szafował pieniędzmi dość lekkomyślnie i nie opatrznie, wydawał na rzeczy potrzebne i niepotrzebne, na książki  i teatr, ciastka i „cygarka“, na „likierek“, przekąskę z przyjaciółmi, ładne szczoteczki i cygarniczki, na podarki dla małych krewnych i dla rodzeństwa. 

Obficie płynące dochody jeśli go nie zepsuły, to przynajmniej znarowiły nieco, wyrodziły pewne potrzeby, których później ze szczupłych funduszów zaspokoić nie mógł, wlały w niego przekonanie, że może zaciągać długi, gdyż z równą łatwością przyjdzie mu je spłacić z owoców artystycznej działalności, jak zapłacił niewielką zapewne należytość w sklepie Jurgensa, odebrawszy naraz renumeracyę za kilka utworów.

Nie zwykłe więc powodzenie, jakiem się cieszył we Lwowie, ujemnie wpłynęło na jego późniejszy tryb życia, i nie jeden gorzki zgotowało mu następnie zawód — ale z drugiej strony dodało też bodźca do pracy i twórczości. Nie rzadko widzimy go z ołówkiem lub pędzlem w ręku od rana do południa i od obiadu do zmroku, a ilekroć zamawiający nie podaje mu sam przedmiotu, wybiera on zawsze jakiś epizod wojenny — więc rysuje i maluje to marsz Niemców, to harce między niemiecką kawaleryą a szwedzką piechotą podczas trzydziestoletniej wojny, to napad Polaków na Szwedów, to wedety w XVII. wieku przy świetle księżyca, to żołnierza na murach w nocy i t. p. 

Oceniając swój sposób rysowania i malowania, przychodzi Artur do przeświadczenia, że od czasu przyjazdu z Krakowa postąpił znacznie, zwłaszcza pod względem używania farb. „Malowanie moje — mówi — nabiera coraz więcej naturalności, i że tak powiem artystycznego pociągu. W cieniach np. już nie jestem tak brudny, ani mocny — już są lżej traktowane; światła znowu nie odrzynają się tak ostro. Z obrazka, przedstawiającego kilku Szwedów, napadniętych przez kilku Polaków, jestem zadowolony, ale z lasem sosnowym z tyłu nie umiem się wcale obchodzić.”

Między malarzami lwowskimi miał znów Artur serdecznie życzliwego znajomego i kolegę, choć znacznie starszego od siebie. Był to pan Raczyński, który mu chętnie przychodził z wszelką pomocą, przysyłał sztalugi i paletę, darowywał kartony, pożyczał pędzli i innych przyborów malarskich, roznosił, pokazywał i zachwalał jego utwory, a nadto podmalowywał na każdym obrazku niebo, z którem sobie młody malarz żadną miarą nie mógł dać rady. „Stanęła między nami taka ugoda — zapisuje pod dniem 31 października — że jak on będzie robił konia, to ja mu poprawię, a jak ja niebo, to znowu on mnie poprawi — i to bardzo dobrze”.

Warunków tego układu dopełniano wiernie. Zaraz nazajutrz wymalował Artur swemu znajomemu konia na obrazie, przedstawiającym bitwę między konfederatami barskimi a wojskiem rosyjskiem i na innym, gdzie Tatarzy uprowadzają zakneblowanego szlachcica. W dwa dni później znowu w zamian za niebo, „walnął mu Kościuszkę na koniu” i odtąd już spółka artystyczna nie ustawała — odtąd ze sklepieniem niebios czeka zawsze cierpliwie na Raczyńskiego a każdą pomoc zapisuje troskliwie i z właściwą sobie dosadnością słowa, mówiąc np. „świsnął mi niebo od ucha i kawałek odległości, a ja trzasnąłem sobie całą górę skalistą i zamek”.

Wszelkie powodzenie znajomych malarzy przejmowało Artura szczerą radością; tem więcej zaś przyjemności sprawiało mu powodzenie artystycznego spólnika. „Poczciwemu Raczyńskiemu — pisze raz — trafiło się dziś szczęśliwie: niejaki pan Horodyński kupił od niego dwie wielkie kopie z obrazów Verneta i Roberta za 1200 złr. Bardzo mnie to cieszy!”.

Ta serdeczna życzliwość dla bliższych znajomych i przyjaciół, nie kończyła się na samych czczych słowach; gotów on był zawsze wspierać ich czynnie, i później sobie nieraz od ust odejmował, aby ostatnim kęsem podzielić się z potrzebującym. Teraz już, sam zaopatrzony bardzo skromnie, marzy tylko o tem, ażeby wydobyć towarzysza z niedoli i dać mu możność kształcenia się, a jako o szczególną łaskę, prosi Boga, aby mu dozwolił spełnić szlachetne postanowienie. Owym przyjacielem, tak potrzebującym pomocy, był Grabowski; dowiedziawszy się o jego smutnem położeniu od Justyna Głowackiego, także początkującego malarza, mówi z uczuciem: „To strach, co ja zrobię z tym biedakiem! O Boże zapomniej o moich przewinieniach, a dopomóż mi, abym mógł Grabowskiego wesprzeć i zabrać z sobą do Wiednia”.

Jakżeż piękna i ujmującą w swej prostocie jest ta gorąca modlitwa do Stwórcy, a jak przytem charakteryzuje złote serce zacnego chłopca, myślącego naiwnie, że ze stu reńskiemi w kieszeni może świadczyć dobrodziejstwa!

Do ludzi, z którymi najmilej spędzał wolne od pracy chwile, należał, jak wiemy, znany nam hr. Aleksander Pappenheim; w dyaryuszu też znajdujemy o nim pełno gorących i serdecznych wspomnień. Dowiadujemy się zaś z niego nietylko, ile razy młody artysta odwiedzał hrabiego, ile razy z nim jeździł konno, ile razy ten nieoceniony dobrodziej przejeżdżając, „mile“ mu się ukłonił, ilekroć pochwalił swego ucznia, że „śmiało i dobrze jeździ” — ale nawet kiedy w domu nie zastał „najmilszego Papcia “, i kiedy znowu ma się z nim zobaczyć. „Jutro — postanawia uroczyście — muszę pójść do mojego drogiego Pappenheima; on mnie kocha, ale ja go jeszcze więcej...“ 

Za pośrednictwem hrabiego, wszedł nasz bohater w stosunki z wyższymi oficerami ówczesnej załogi miasta Lwowa, i z samym generałem komenderującym, Schlickem. Schlick lubił sztukę i znał się na niej, sprowadził nawet dość wówczas cenionego malarza, który jednak nie zachwycił Artura. „Mur — powiada — Berlińczyk, przyjechał z Rzymu, aby tu malować portret Schlicka. W portrecie tym nie widziałem nic szczególnego a jego rysunki węglem na płótnie wcale mi nie trafiają do przekonania.“

Generał zapragnął zobaczyć chłopca, którego roboty chętnie nabywał. „Gdy przyszedłem — tak opisuje tę w wizytę Grottger — było kilku oficerów i adjutantów w salonie — na stole leżały konie moje. Obecny również Pappenlieim wytknął mi błędy, potem zawiadomił o mojem przyjściu generała. Schlick wyszedłszy zaraz ze swymi gośćmi, mówił mi toż samo, co Pappenheim. Uważałem że mi sprzyja, bo uprzejmie ze mną rozmawiał”. 

Skromny nasz artysta wspomina tylko o wytykanych sobie usterkach; ale snać generał miał nader korzystne o jego talencie wyobrażenie, skoro wskutek rozmowy, jaką prowadzono u niego na obiedzie, pułkownik huzarów w Kawie, hr. Hammerstein, poprosił Artura o portretowanie pięciu koni.  

Tymczasem „piękne dni“ miłego pobytu we Lwowie zbliżały się ku końcowi; nadchodziła nielitościwa pora wyjazdu, wyrywając nieraz z piersi młodzieńca ciężkie i bolesne westchnienia. Już 25 października, odebrawszy zawiadomienie z prezydyum, że pobierać ma stypendyum 250 złr. rocznie, objaśnia krótko, że wypadnie ruszyć do Wiednia za trzy tygodnie. Ale te dwadzieścia dni przebiegły lotem błyskawicy a ukochanych krewnych i znajomych nie chciało się opuszczać; z bólem więc serca woła po upływie terminu: „O Boże, jak mi przykro, że już odjeżdżać trzeba... O Boże, mniej mnie i moją rodzinę w swej świętej opiece”.

Jak gdyby na usprawiedliwienie pewnej niechęci, jaką go przejmowała myśl odjazdu, tak niezbędnego dla rozwoju talentu , w kilka dni potem jasnemi barwami maluje dni, spędzone w stolicy Rusi Czerwonej, i jak gdyby przewidując przyszłe swoje losy, dotkliwy niedostatek i gorzkie rozczarowania, wypowiada słowa, które się niestety aż nadto sprawdzić miały: „Żyję tu we Lwowie szczęśliwie; najszczęśliwsza to epoka w mojem życiu. Spokój i gorliwa praca zapełniają zwykle cały mój czas do południa; po obiedzie chodzę niekiedy do cukierni, gdy mam pieniądze, a jedząc ciasteczka, bawię się w politykę... O Boże, nieraz ja będę tęsknił za temi czasami — chwile, które tu niemiłemi nazywam, będę może kiedyś zaliczał do najpiękniejszych chwil życia mego”.

I rodzina pragnęła się nacieszyć Arturem jak najdłużej; więc z dnia na dzień odkładano termin wyjazdu. Wszyscy krewni kochali szczerze miłego chłopca począwszy od matki i rodzeństwa, aż do babuni Solskiej i cioci Strzeleckiej. Raz tylko drobne zajście chwilowo zamąciło harmonią rodzinnego pożycia, lecz wypadek ten rzuca piękne światło na postać młodzieńca, pokazuje bowiem jak tkliwe miał serce i jak bardzo rozwinięte poczucie osobistej godności. Niezrównaną prostotą i prawdą tchnie opis tej katastrofy: „Przy obiedzie ciocia Olesia zaczęła sobie drwić ze mnie a ja uniosłem się i podziękowałem jej za dom. Bo chleb, ofiarowanym, z przyjaźni przyjmuje z podziękowaniem — ale kto mi go zechce dać z łaski, niech sobie zatrzyma, bo ja go nie przyjmę. Nie chcę łaski, nie proszę o nią! Wybiegłem zaraz ażeby poszukać stancyi, i miałem już jedną. Wszystkie moje rzeczy były spakowane - ale przecie poszedłem i przeprosiłem wuja i ciocię. Wybeczałem się, jak już dawno nie pamiętam, i znowu się rozpakował”...

U tejże samej „cioci Olesi" bawił się doskonale w dniu jej imienin, na tydzień już przed odjazdem, którego dłużej zwlekać nie było podobno „Tańcowałem — mówi — jak szalony, spociłem się, jak mysz. O Boże, może już nie prędko będę tak tańczył w gronie familijnem — może się już nigdy tak nie zatańczę! Bóg wie, co się ze mną stanie — gdzie mnie koleje losu burze przeznaczenia zagnają”...

Do hr. Gołuchowskiego poszedł z podziękowaniem i pożegnaniem. „Był kontent — pisze — że już we wtorek jadę, prawdziwie rodzicielskie dawał mi nauki” a na innem miejscu mówi z wdzięcznością: „poczciwy to człowiek, jak on się stara dopomódz biednej mamie". Dał mu namiestnik iist do radzcy ministeryalnego Thuna, Pappenheim listy do księżnej Schwarzenberg i do koniuszego cesarskiego, hr. Waldsteina; dali i inni znajomi, tak że się zebrało dwanaście „ślicznych" pism polecających do różnych znakomitych i wpływowych osobistości w Wiedniu. 

Wyjechał, odprowadzany przez rodzeństwo i krewnych, a dziadek przyniósł mu na pamiątkę „ogromna fajkę”. „Nie płakałem — mówi w opisie rozstania — wstrzymywałem się, ale już kilka razy mało co nie wybuchłem płaczem. Dopiero wtenczas beczałem, kiedy - eil - wagen ruszył; ale przestałem wkrótce, bo mi raczej cieszyć się, jak płakać przystało".

Po bardzo nudnej podróży, odbytej w towarzystwie jakiejś starej pani i kapitana piechoty, przybył do Krakowa w czwartek 21 grudnia o godzinie pół do piątej nad wieczorem. Stanąwszy w hotelu londyńskim na Stradomiu, przebrał się co rychlej, i nie odpoczywając wcale, pospieszył z wizytami; odwiedził państwo Hoszowskich, a przyjęty mile, przywitawszy się i zabawiwszy krótko, pobiegł do Grabowskiego, Kowalskiego i Jabłońskiego’; ale nikogo nie zastał w domu. Usłyszawszy, że pierwszy w teatrze, poszedł za nim, lecz nie znalazłszy go i tam, powrócił do hotelu, gdzie mimo zmęczenie, zasiadł zaraz do pisania dziennika. Ale zaledwie kilka wierszy nakreślił „a tu ktoś zadyszany przypada do drzwi i puka. Grabowski! Rzuciliśmy się sobie w ramiona — do pierwszej siedzieliśmy, rozmawiając". 

Pan Andrzej nocował rzeczywiście u przyjaciela, niewidzianego od kilku miesięcy. Gdy nazajutrz rano przyszedł Jabłoński, rozprawiali „o niegodziwym Stattlerze“ a gdy już wynurzyli się z tem, co im leżało na sercu, podążył przybysz do państwa Wysockich. Zaproszony przez nich na wilią, z synem pani Wysockiej, znanym nam już, Adamem Brzostowskim poszedł na wystawę dzieł sztuki. Tutaj szczególniej zwróciła jego uwagę „Bitwa pod Beresteczkiem“, skomponowana przez Kossaka, a malowana przez Brodowskiego, Suchodolskiego „Oblężenie Częstochowy“, wreszcie prace Winterhaltera i Amerlinga.

Po obiedzie zaprosił swych młodych przyjaciół na ucztę, złożona z kawy i — jabłek; nad wieczorem zaś złożył uszanowanie państwu Dz. — Upojony widokiem tej, której przez dłuższy czas nie mógł widzieć, woła z zapałem: „Ach, widziałem moja Halcię; och jaka ona piękna! Śliczna! anioł!”

Odtąd aż do dnia wyjazdu nie przestaje myśleć i marzyć o swym ideale a po każdem widzeniu go popada w nowe uniesienie. Raz więc odzywa się do Stwórcy: O Boże, dla czegoś ty tak piękną stworzył tę Halkę — o ileś jej udzielił swej boskiej natury" - to znów pod wrażeniem chwili, w której ujrzał panią swego serca modlącą sie, odchodzi niemal od przytomności: „jakżeż święta była Halka w kościele! O Boże! nie mam słów! zwaryuję! Zawiązało się we mnie do mej szlachetne przywiązanie, ale może nikłby go we mnie nie wyczytał”.

To tak chwilowo głębokie uczucie nie przeszkodzi mu niebawem zapłonąć ognistym afektem do innego dziewczęcia, nie przeszkadza mu i teraz podziwiać innych piękności i spostrzegać, że n. p. panna Julia Wojnarowska „prześliczna czarnobrewka..."

Kilka dni następnych, aż do wyjazdu, to jest 28 grudnia, spędza Grottger na odwiedzinach u pp. Lugeniuszostwa Dzieduszyckich, pp. Lucyanow Siemienskich, u których tańczył „na zabój," u pani Potockiej ze Lwowa, p. Łuszczkiewicza i innych— na przechadzkach po mieście, po restauracyach i cukierniach, gdzie młodym towarzyszom sprawia dość często „sutą fundę, ja gdyby sądził, że jego kapitały nigdy się nie wyczerpią. To też „chłopcy “, z których nie jeden może głodny, budzą go zwykle wczesnym rankiem a najbliżsi sercu sypiają z nim razem. Gawędzą wtedy do późnej nocy o różnych rzeczach, rozprawiają, „o powołaniu artysty i o sławie, do której dążyć powinien,“ dopóki ich sen nie przeniesie w stan nieświadomości.

Rozprawy te niekiedy nastrajają, go dziwnie poważnie i uroczyście, podnoszą, moralnie — ukazując mu wzniosły ideał artysty, dają poznać, jak jest od niego dalekim, sprawiają, że w takiem podniesieniu duchowem własne słabości i wady widzi w szkle powiększajacem a dość naturalna w chłopcu jego wieku i temperamentu lekkość, poczytuje sobie niemal za występek. Wśród podobnych, jak nam się zdaje, warunków, zapisuje w dzienniczku następną, tyradę, któraby wydać sie mogła niezrozumiałą lub przesadną a która się tłómaczy żywością i wrażliwością młodzieńca, nie mającego dość silnej woli, aby się oprzeć pokusom i powstrzymywać od studenckich wybryków a obdarzonego sumieniem delikatnem i czułem: „O Boże wielki! jakiż ja słaby! O Boże, jak ja pomocy Twej potrzebuję, a jak ja pomocą Twoją pogardzam! O, jak mnie często napastuje zło, jak prędko obala uczucie szlachetności, które się wówczas w duszy mojej odezwie. Przygłusza ono uczucia szlachetne, ale dzięki Bogu tyle jeszcze siły nad niemi nie ma, aby je zagłuszyło na zawsze. Owo uczucie odzywa sie często, odzywa się niekiedy okropnie — ale po niewczasie. Och, ileż się ono straszniej wtenczas odzywa! Chce podnieść duszę, upadającą pod brzemieniem grzechu, ale jest jeszcze za słabe, aby ją zupełnie podnieść mogło.“ 

Te szczególne uwagi, dozwalające nam zajrzeć nieco w głąb młodocianego serca, kończy nasz bohater gorącą i pełną siły modlitwą, w której razi może pewna patetyczność, lecz ujmuje szczerość i abnegacja, idąca w oskarżeniu siebie tak daleko „Panie wszech rzeczy, jeżeli uznajesz, że godnym będę stanąć jeszcze w gronie ludzi szlachetnych — Panie, dodaj siły promieniowi cnoty, który tli tylko w sercu mojem, i roznieć go w płomień, któryby grzechy i chucie pochłonął w tych piekielnych przepaściach…”

Odebrawszy jeszcze od państwa Siemieńskich list do hr. Potockiej, pożegnany serdecznie przez towarzyszów, przypominając Grabowskiemu w ostatniej chwili wspólnie obmyślany projekt, „z rozdartem sercem" znów ruszył do stolicy Habsburgów. Na szczęście ruchliwa wyobraźnia i wypadki podróży, choć w trzeciej klasie „uciążliwej i nudnej," ukoiły znacznie boleść drugiego z kolei rozstania i żywej fantazyi nowego dostarczyły pokarmu. Na jednej ze stacyi przed Koźlem ujrzał „cuddziewczynę" i rozgorzał ku niej gwałtownem uczuciem. Osoba ta pochodziła z zupełnie innej społecznej sfery, aniżeli dotychczasowe boginie jego serca: była to po prostu służącą a jej powołanie stanowiło roznoszenie na stacyi wódki i zakasek. Nie mniej przeto musiała to być niezwyczajna istota, skoro młody nasz zapaleniec mówi - „Czegoś tak pięknego, miłego, szlachetnego a zarazem trochę filuternego, może już nigdy nie zobaczę. Takie cudne stworzenie, że kiedym ja spostrzegł, osłabłem z podziwienia. O, jak miłe i piękne było jej czarne oko! Obym kiedy jeszcze coś podobnego na świecie mógł widzieć i uwielbiać!"

Owo uwielbienie niedorosłego przyjaciela kobiet doszło do tego stopnia, że nie byłby się wahał złożyć wielkiej ofiary u stóp nowej bogdanki. „Za jeden całus wyznaje — dałbym był jej wszystko, com miał przy sobie...."

Przytaczamy te słowa, jako nader wymowne i charakterystyczne a niewątpliwie szczere, bo i w dojrzalszych hitach rozszafowywał Grottger hojnie szczupłe swoje zasoby i nieraz żadajacemu ostatni grosz oddawał.

A coby był począł dalej, ogołociwszy się w połowie drogi z całego funduszu? zapytujemy. Na skutki swych kroków nie zwykł się był w podobnym razie oglądać a zdarzało się też, że wydawszy przed czasem pieniądze, chcąc nie chcąc musiał się zatrzymywać, nie dojechawszy na miejsce przeznaczenia. 

Wrażenie, którego doznał na stacyi, jakkolwiek silne, nie trwało zresztą długo. Zdziwiony tem a sam siebie nie bardzo jeszcze znający Artur, czyni z tego powodu filozoficzną uwagę: „Oo to jest świat! Pociąg ruszył, i piękne dziewczę jak widmo rozwiało się w ciemnościach zapadającego wieczoru." Nad modrym Dunajem ani razu już nie wspomniał o tem wdzięcznem zjawisku. I nie dziw; gwar wielkiego miasta byłby zdołał zagłuszyć nawet głębsze uczucie w naturze tak żywej, tak zmiennej i żądnej co raz nowszych widoków w ciągłej pogoni za niedoścignionym ideałem.



keyboard_arrow_up