Recently viewed
Please log in to see lots list
Favourites
Please log in to see lots list
W roku 1794 Ojczyzna nasza, Polska, już niepodległą nie była.
Właśnie przed niedawnym czasem dotknęło ją to straszne nieszczęście—utrata niezależności.
Dokonało się przez dwa kolejne rozbiory.
Pierwszy, w roku 1772, odjął Państwu Polskiemu u wschodniej granicy obszerne ziemie, które dziś noszą nazwę „Białej Rusi“. Ziemie te zagarnęła Rosja. Od strony południowej znaczna część województw: Krakowskiego, Sandomierskiego i Ruskiego,—oraz księstwa Oświęcimskie i Zatorskie — to wszystko dostało się pod panowanie austrjackie. Wreszcie na zachód: Warmja, województwa: Malborskie, Chełmińskie, Pomorskie, a także część Wielkopolski, stały się łupem Królestwa Pruskiego.
Przez drugi rozbiór, dokonywany w ciągu lat 1792 i 1793, Polska utraciła od wschodu znaczną część Litwy, od południa województwa: Kujawskie, Bracławskie i Podolskie, czyli Ukrainę i Podole, a także część Wołynia. Ten cały ogromny szmat ziemi trzeba było pod groźnym przymusem ustąpić Rosji.
Od strony zachodniej Prusy zabrały Ojczyźnie naszej resztę Wielkopolski (województwa: Gnieźnieńskie, Poznańskie, Kaliskie, Sieradzkie) i cząstkę Mazowsza na prawym brzegu Wisły.
W ten sposób zaciskała się obręcz straszliwej krzywdy: z wielkiego i ongi wspaniałego państwa stawał się kraj szczupły, okrojony, nieszczęsny. Był w nim jeszcze pozornie sejm i król polski, ale właściwie niepodległości nie było. Całą krainę zalewały wojska rosyjskie; królowi i rządowi polskiemu nie wolno było kroku uczynić, słowa powiedzieć, bez wiedzy i potwierdzenia posła cesarzowej Katarzyny.
Rosja i Prusy po dokonanym drugim rozbiorze natychmiast wprowadziły swe wojska do zagarniętych krain i przymusiły mieszkańców do złożenia przysięgi na wierność nowym panom: cesarzowej Katarzynie II w dzielnicy, zajętej przez Rosję, i królowi Fryderykowi Wilhelmowi w zaborze pruskim.
Ale nie było to jeszcze należytem i dostatecznem umocowaniem nowej władzy. Ówczesne rządy rosyjski i pruski umyśliły zażądać od narodu polskiego, aby sam zgodził się i podpisał rozbiór własnej Ojczyzny.
Pod naciskiem rządów, po długich a groźnych naleganiach rosyjskiego posła Siewersa, ostatni król polski, Stanisław August Poniatowski, zwołał przedstawicieli narodu na sejm do miasta litewskiego Grodna.
Pomimo gróźb i usiłowań potężnego Siewersa zjechano się bardzo nielicznie. Otwarto sejm samozwańczy i rozpoczęła się rzecz straszna, która niebawem przeszła w głuchą, nieszczęsną walkę.
Siewers i poseł pruski Buchholtz zażądali wybrania z pomiędzy sejmujących delegacji, t. j. pewnej ilości osób, upoważnionych przez ogół. Delegacja ta miała z Buchholtzem i Siewersem układać się o potwierdzenie rozbioru.
Przeraziło to zgromadzonych, odezwała się przecie w większości uczciwość i zgroza; nawet król, zazwyczaj taki słaby i chwiejny, opierał się zrazu stanowczo. Siewers i Buchholtz trwali przy swojem, a w mieście pełno było żołnierzy rosyjskich, na wałach około miasta—armaty…
Przez szereg dni w izbie sejmowej porywała się jakby istotna burza protestów, złorzeczeń, mów gorących. Okazało się teraz, czego nie spodziewały się rządy zaborcze: do liczby posłów wezwanych, pomimo wszelkich przeszkód, przedostali się jednak, chociaż w mniejszości, ludzie nieprzedajni, uczciwi; do tych należeli: Szydłowski, Mikorski, Skarżyński, Krasnodębski, Gosławski i jeszcze kilku. Uczciwi bezwzględnie, bezwarunkowo odrzucali żądanie Siewersa i Buchholtza, powtarzali, że przystać na to byłoby przecie zbrodnią.
Inni tchórzliwsi, słabego ducha, sami nie wiedzieli, co począć. Jeszcze inni, sprzedawczykowie, opłacani hojnie przez Rosję, zakłopotali się w trosce, jakby tu panom swoim, dającym ruble, usłużyć. I oto wpadli na pomysł wskazania braciom swoim drogi pośredniej.
Jeden z nich, Stanisław Bieliński, z rozkazu Siewersa i pod przymusem wybrany na marszałka izby sejmowej, wystąpił z wnioskiem, by odmówić rządowi pruskiemu, a zgodzić się na delegację do układów z Rosją. Popierał ten wniosę swój dowodzeniem, że oto naród polski w nieszczęsnych okolicznościach nie będzie miał siły i możności oprzeć się naraz dwu przepotężnym wrogom, że lepiej coś ocalić, niżeli wszystko stracić, że przeto należy ustąpić Rosji, aby tą powolnością pozyskać w niej opiekę, obronę przeciwko Prusom.
Czy Bieliński miał słuszność, obaczymy w dalszym toku opowiadania.
Uczciwi upierali się ze wszystkich sił gorąco; sprzedawczykowie czynili swoje, a Siewers także swoje: salę sejmową rozkazał otoczyć wojskiem, kilku najgorliwszych posłów uwięził, na dochody króla i wielu opornych nałożył niepraw nie sekwestr, to jest zatrzymywał je przemocą, aby nie doszły rąk właścicieli.
Szamotanie się to i walka ciężka, choć nie orężna, trwały do 17 sierpnia, więc koło dwu miesięcy. W przeciągu tego czasu stopniowo wzmagał się wpływ sprzedawczyków — a obrona uczciwych słabła. Byli to ludzie zacni, nie byli dosyć silni, by móc przetrzymać wszystko i opanować słabszych lub gorszych braci. Zdawało się, że w ówczesnej Rzeczpospolitej, skołatanej ogromem nieszczęść, znajdzie się jeszcze głos do skargi straszliwej i do próby oporu, ale do walki skutecznej, owocnej, zwycięzkiej zgoła zabraknie sposobu i siły. Zdawało się, że moc narodu wyczerpała się i wygasła.
Więc na tym sejmie nieszczęsnym stopniowo godzono się na podstępną myśl Bielińskiego i uchwaloną została delegacja do układania się z Rosją. Przy końcu lipca ta delegacja, najsmutniejsza ze wszystkich, jakie być mogą, podpisała dokument wyrażający, iż Rzeczpospolita z dobrej woli oddaje Rosji wspomniane już ziemie (Ukrainę, Podole, część Litwy i część Wołynia).
17 sierpnia sejm samozwańczy, a przytem bezsilny, wyczerpany darem ną gorzką walką, podpis delegacji potwierdził. Jeden z rządów zaborczych wygrał sprawę. Przychodziła kolej na drugi, na uroszczenia pruskie.
Obaczymy, jaki skutek przyniosło połowiczne ustępstw o narodu.
Do chwili uzyskania podpisu, o który mu tak chodziło, Siewers żądanie Buchholtza popierał jeno słabo i mimochodem.
Od dnia 17-go sierpnia zmieniła się postać rzeczy. Okazało się, iż Rosja, uzyskawszy łup pożądany, bynajmniej nie zamierza osłaniać Polski przed chciwością króla pruskiego. Podstępne słowa Bielińskiego i innych, kupionych przez Siewersa, posłużyły jeno do zbałamucenia łatwowiernych umysłów. Po dniu 17-ym sierpnia poczynał sobie ręka w rękę z Buchholtzem, popierał go jawnie i nieubłaganie. Nic nie pomogły protesty, powoływanie się na sprawiedliwość i tylokrotnie czynione Polsce obietnice opieki. Nie pomogło poselstwo, wysłane do Petersburga.
Obaj posłowie zaborczych rządów, oczywiście na skutek odebranych odnośnych rozkazów, naciskali natarczywie, nieprzerwanie.
Rozpacz uczciwych, a niedość dzielnych i wytrzymałych, stała się teraz nadmierną. Wystąpiła na jaw ta wielka prawda, że naród, który, chcąc się ratować, polega nie na sobie i własnej krwawej pracy, ale na względach postronnych, na wsparciu od obcych lub na ich łasce, zawieść się musi haniebnie i runąć.
Sprawa ciągnęła się jeszcze niemal do końca września. Dnia 2-go września Siewers ogłosił, jakoby wśród sejmujących wykrytym został spisek na życie słabego króla Stanisława Augusta. Oczywiście było to fałszem, ale Siewers dał sobie pozór wystąpienia w rzekomej obronie króla przeciwko własnym jego poddanym. Więc na podwórze zamku, w którym się odbywały zebrania, rozkazał zatoczyć armaty, drzwi i okna sali sejmowej gęsto obstawił rosyjskim żołnierzem, wchodzących do izby posłów rozkazał poddawać nieprawnej rewizji, azali nie mają przy sobie broni.
Gdy rozpoczęto zebranie, wtargnęli na salę oficerowie, rozsiedli się na ławach, a obok tronu króla pojawił się generał rosyjski Rautenfeld, wrzekomo w celu czuwania nad bezpieczeństwem osoby monarszej.
Posiedzenie w ten sposób dozorowane trwało dwanaście godzin. Nie było to jeszcze wszystkiem. Nieco później Siewers polecił porwać w nocy i wywieźć z mieszkań i z miasta posłów: Szydłowskiego, Mikorskiego Skarżyńskiego, Krasnodębskiego.
23 września izba sejmowa znalazła się w dosłownem oblężeniu od rosyjskiego wojska. Nikomu wyjść ani wejść nie wolno było, po korytarzach wokoło sali rozlegały się kroki straży. Generał Rautenfeld po raz wtóry siedział przy tronie. Izba milczała. Powiedziano sobie, że wobec oblężenia przez wojsko obce, sesji sejmowej nie będzie.
Godziny mijały, nikomu nie dozwolono opuścić miejsca. Izba milczała. Była już czwarta rano. Generał Rautenfeld zagroził, iż każe wojsku z dobytą bronią wejść na salę. Izba milczała... Wówczas marszałek Bieliński rozkazał sekretarzowi odczytać głośno dokument, wyrażający zgodę Rzeczpospolitej na zabór pruski. Po odczytaniu zapytał zebranych o zgodę. Raz, drugi i trzeci zabrzmiał głos pytający; nie było odpowiedzi…
Józef Ankwicz, poseł krakowski, także sprzedawczyk, podniósł się wtedy i wyrzekł, że powszechne milczenie należy uważać za—zgodę. Rautenfeld w rękę króla włożył ołówek, podano dokument; król, nie mówiąc słowa, podpisał swe imię.
Posiedzenie z dnia tego nazwano sesją niemą.
Stało się. Uzyskano wrzekome przyzwolenie narodu na rozszarpanie jego własnej Ojczyzny. Stało się wielkie nieszczęście, a każdy uczciwy zrozumie i odczuje, jaka na dnie owego nieszczęścia leżała — hańba. Naród, ongi tak wolny, napojony został upokorzeniem niewysłowionem i stoczył się w przepaść nikczemną, aż do zaprzeczenia samemu sobie, aż do wydania na własny byt wyroku.
Kto go wydźwignie z tej hańby, kto go oczyści, rozbudzi? kto go nauczy żyć jeszcze, żyć w dalszym ciągu i to lepiej, wszechstronniej, wspanialej?
Naród umrzeć nie może.
Są siły przygniatane, tłumione, które jednak wieczyście wstają. Naród umrzeć nie może, tak jak ziemia na wiosnę nie może nie wydać z siebie świeżej zieleni i tak jak latem nie może być powstrzymane dojrzewanie zbóż i owoców. Po najsroższej zimie, która, zda się, wyziębiła wszystko aż do cna, z pierwszem ciepłem oto kiełkuje nasienie, pojawia się łodyżka, rośnie. Bo życie jest i trwać będzie.
Jeszcze się nie zamknęły ponure dzieje owego zjazdu w Grodnie, który miał być dla Polski zapowiedzią doszczętnej zguby, a już się w cichości przeciwko temu gotowało podźwignienie narodu.
Jakeśmy wspomnieli, do Grodna stawiła się liczba posłów stosunkowo niewielka, dużo mniejsza od ilości, obradującej zwykle na sejmach.
Wiemy też, w jaki sposób i z jakiem pogwałceniem wolności i sprawiedliwości dokonywały się wybory tych wrzekomych przedstawicieli narodu. Stąd łatwo wywnioskować że najgorliwsi, najdzielniejsi, najlepsi ze społeczeństwa pozostawieni byli poza obrębem samozwańczego sejmu.
W istocie rzeczy i wbrew twierdzeniom zaborczych rządów, to nie naród polski stanowił o sobie na owym zjeździe grodzieńskim, ale odzywała się garść nieprawnie wezwanych, garść nieszczęsna i zastraszona. Co naród uczynił—obaczymy za chwilę.
W lipcu 1793-go roku w Warszawie zakiełkował tajemny związek, mający na celu zrzucić niewolę, która już weszła w dom polski, wydać wojnę najezdcy, który się w nim już rozsiadł.
Pierwszą myśl tego związku powziął mieszczanin z rodu Jędrzej Kapostas. Rychło porozumiał się Kapostas z generałem Ignacym Działyńskim, człowiekiem zacnym i znanym. We dwu przystąpili do czynu. Kapostas, człowiek zamożny, a szczodry, nie żałował z własnej kieszeni na wydatki, związane z postępem sprawy, na podróże, wysyłanie odpowiednich ludzi w różne zakątki kraju i tym podobne. Wyłożył na to znaczną na owe czasy kwotę 27000 złotych.
Związek krzewił się zwolna, rozrastał, obejmował okolice coraz dalsze, nietylko w Koronie, lecz i na Litwie, gdzie się przedewszystkiem pilną pracą odznaczyli Karol Prozor i Franciszek Jelski.
Sposobiono pierwsze w Polsce powstanie.
Związek musiał być tajnym, bowiem działał pod śledczem okiem znajdujących się w Warszawie i w całym kraju rosjan.
Po dokonanym zjeździć grodzieńskim król wrócił do Warszawy, gdzie zresztą właściwie już nie był królem, a jeno nic nie znaczącą figurą. Rządził, rozkazywał, prowadził poseł rosyjski: był nim obecnie nie Siewers, lecz Igelstrom, jego następca, mianowany przez cesarzowę. Igelstrom w samej Warszawie trzymał 8000 wojska; 22000 stało w pomniejszych miastach, w obciętym polskim kraju. Łatwo zrozumieć, ile ostrożności musiał zachować związek, by się nie zdradzić i nie być wyniszczonym przez wroga.
Na jakie siły w narodzie rachować mogło powstanie?
Związek zamierzał w odpowiedniej chwili powołać do broni wszystkich mogących wyjść w pole ochotników — przeważnie ze szlachty, a także ze stanu mieszczańskiego. Prócz tego jednak liczył na istniejące, aczkolwiek zmniejszone, wojsko polskie.
Po dokonaniu drugiego rozbioru, Rosja, pod pozorem, że szczupły kraj nie wyżywi, ani opłaci cokolwiek liczniejszego żołnierza, nakazała znaczne zmniejszenie pułków polskich. Niektóre komendy, znajdujące się w prowincjach już oderwanych od ciała Rzeczypospolitej, otaczała swoim żołnierzem i gwałtem przyłączała do swego wojska.
Ale pomimo tych gwałtów zostało jeszcze nieco sił polskich uzbrojonych i na te właśnie związek liczył. Cywilni i wojskowi porozumieli się z sobą, złączyli w jednem pragnieniu.
Chodziło teraz o wodza. Chodziło o człowieka, któremuby naród cały zaufał w tak wielkiej i tyle znaczącej chwili. Zaliż taki się znajdzie?
Byliśmy i, niestety, dotychczas jesteśmy narodem kłótliwym i podejrzliwym. Trudno u nas o zgodę, a jeszcze trudniej o połączenie się pod czyim, bodaj chwilowym, kierunkiem i przewodnictwem. A jeśli dziś tak się dzieje, to cóż dopiero wtedy, gdy hardość i butność Polski były znane całemu światu, kiedy jeszcze po nas nie przeszły tysiączne nieszczęścia i zawody!
A jednak stała się rzecz nadzwyczajna. Hardy i krewki naród poddał się wszystek pod rozkazy jednego człowieka i człowiekowi temu ofiarował władzę tak wielką, że podobnej od bardzo dawna nie miewali u nas królowie. Kim-że był ów niezwykły człowiek? skąd przyszedł, czego przedtem dokonał? Czem sobie zasłużył na taką miłość i taką cześć narodu?